10 października 2017

Miracleman: Złota Era

Zarówno Neil Gaiman, jak i Mark Buckingham nie są mi obcy, jeśli idzie o ich twórczość. Pierwszego, co pewnie nikogo nie zdziwi, kto siedzi w komiksie, kojarzę z serii "Sandman", drugiego zaś bardzo, ale to bardzo, cenię za serię "Baśnie". Nieco inaczej było z postacią Miraclemana, którego poznałem dopiero podczas lektury albumu "Miracleman", wydanego przez Mucha Comics w październiku 2016 roku. Każdy fan gatunku superhero powinien choć raz przeczytać wyżej wspomniane dzieło, niemniej nawet osoby niepałające miłością do trykociarzy mogą z niego sporo wynieść. Jak zatem wypadła "Złota Era" wydana w albumie zbiorczym w 1992 roku? W mojej opinii, jako osoby nie będącej kompletnym laikiem, ale też niepałającej wielką miłością do trykotów - średnio. Przynajmniej na tle tego, co czytałem w "Miracleman", który jest komiksem trudnym, jednak dla wielu genialnym, z czym umiem się zgodzić. "Złota Era" natomiast jeśli idzie o scenariusz, mnie nie urzekła, a powodów jest kilka. Z drugiej strony przyznam się już na wstępie, że Buckingham ponownie urzekł mnie swoją kreską.

Zacznijmy od tego, że nie trzeba znać "Miraclemana" aby móc zagłębić się w "Złotą Erę". Wszystko za sprawą zwięzłego, aczkolwiek bardzo treściwego, rysu fabularnego zamieszczonego przed prologiem. Czytelnik poznaje tam wszystkie kluczowe wydarzenia, nazwiska i pseudonimy. Z drugiej strony brakuje masy informacji, zatem lepiej, a nawet trzeba, przeczytać pierwszy album zbiorczy. Owszem, jest gruby, ale to lektura wchodząca nam do głowy niemal samodzielnie. Fabuła "Złotej Ery" zaczyna się w 1987 roku, dwa lata po zagładzie Londynu. Obecnie świat, rządzony przez Miraclemana, jest utopijnym rajem. Brak głodu, wojen, cywilizacja się rozwija, w co olbrzymi wkład mają istoty pozaziemskie, natomiast w sercu Londynu wznosi monstrualna piramida. Siedziba nowego Boga, który kiedyś był człowiekiem. Jednak w tym świecie nadal są choroby, cierpienie oraz ludzkie łzy, a ludzie zastanawiają się jaką rolę przyjdzie im faktycznie pełnić w tej utopii.

Akcja komiksu toczy się w ciągu kilku lat i opisuje losy osób, które przetrwały kataklizm z Londynu. Prawie każdy spotkał wcześniej Miraclemana lub innego z bohaterów, jacy mu towarzyszyli. Historie każdego z bohaterów są bardzo odmienne, jednak zawsze Gaiman stara się pokazać jeden z elementów ludzkiej psychiki. Niestety często robi to w formie zbyt rozwleczonej, a przez to nużącej. Nie oznacza to, że scenarzysta nie uchwycił sensu ludzkich przywar czy marzeń. Zrobił to natomiast w formie zbyt przerysowanej i czasem zastanawiałem się, czy czytam komiks dramatyczny, przemyślenia filozofa albo wstęp do podręcznika z filozofii.


Jeśli miałbym wybrać z tych opowieści dwie, które najbardziej zapadły mi w pamięci to będą to "Modlitwa i nadzieja" oraz "Powierzchownie". Szczególnie ta druga bardzo mocno na mnie oddziaływała, bo obnaża ludzką słabość w dążeniu do doskonałości. Autor pokazał to na najlepszym możliwym przykładzie - mężczyzny pragnącego doskonałej fizycznie kobiety. Wystarczyła bowiem tylko jedna maleńka skaza na skórze i on odwracał swój wzrok. Gdy spotyka w końcu swą doskonałą Boginię w osobie Miraclewoman, ta powoli uczy go dostrzegać sedno piękna. Gaiman w tym wypadku nie poszalał aż tak bardzo z filozoficznym przesłankami i dlatego tak dobrze czytało mi się ten rozdział. Kolejnym ze wspomnianych jest "Modlitwa i nadzieja", gdzie przemyśleń nad sensem życia i wiary jest od groma, ale szło to jeszcze strawić. Z drugiej strony okazało się ważnym tak "rozwlekłe" opisanie całej historii, bo miało to swój silny wydźwięk w finale. Niestety na tym kończy się w moim odczuciu ciekawy scenariusz, bo inne historie mimo swojego potencjału strasznie mnie wymęczyły wrzuconymi w nie rozważaniami.


Tam, gdzie jednak scenariusz nie daje rady, rysunek nadrabia i to bardzo mocno. Buckingham to w moich oczach bardzo uzdolniony rysownik, który w swych pracach zajmuje się też nakładaniem tuszu na rysunek. Przynosi to bardzo wymierne korzyści, co zresztą widać na każdej karcie tego komiksu. Za kolory jest odpowiedzialny D'Israeli, który wywiązał się również wspaniale ze swego zadania. Tak naprawdę to ze względu na ich pracę cieszę się, że przeczytałem "Złotą Erę". Czy do niej kiedyś wrócę? Z pewnością nie. Czy zatem żałuję, że sięgnąłem po ten komiks? Tak, jednak tylko dlatego, że wcześniej czytałem "Miracleman'a",  który w moim odczuciu wypada lepiej od strony scenariusza. Dla mnie "Złota Era" to swoisty smaczek. Dodatek, domykający w pewien sposób to uniwersum, jednak niekoniecznie lektura obowiązkowa. Nawet dla fana gatunku superhero.