10 października 2017

Miracleman

Zawsze otwarcie twierdziłem, że jestem laikiem, jeśli idzie o komiks. No, po zrecenzowaniu blisko 250 tytułów i przeczytaniu znacznie większej ilości, raczej nie mogę upierać się do końca przy tej tezie, jednak jeśli idzie o gatunek superhero, to wielu rzeczy jeszcze nie wiem oraz nie czytałem. Jednak bardzo przypadkowym zrządzeniem losu, ot zaleta posiadania w rodzinie starszego kuzyna mającego fioła na punkcie komiksów, usłyszałem kiedyś nazwę "Miracleman". Niestety wtedy byłem zbyt młody, aby docenić arcydzieło Alana Moore'a i odstawiłem je dość szybko na półkę, nie przeczytawszy do końca pierwszego rozdziału. Później przyszły takie komiksy jak cykl "Wieczna wojna" oraz serial "Batman:  The Animated Series" i zapomniałem o "Miracleman'ie". Pojawił się on w moim życiu ponad 20 lat później za sprawą Mucha Comics. W końcu mogłem przeczytać, zrozumieć i w pełni docenić geniusz Moore'a, który w latach 80., gdy pisał tę serię, stawiał pierwsze poważne kroki na arenie komiksowej jako scenarzysta. Autor "V jak Vendetta", "Strażników" czy "Dnia Sądu" okazał się wizjonerem i ryzykantem. Napisał bowiem historię superbohatera, który miał na rękach krew swoich wrogów i niewinnych ludzi.

Zanim bardzo pobieżnie przybliżę fabułę "Miraclemana", muszę wspomnieć o bardzo istotnym elemencie z historii powstania tego bohatera. Otóż narodził się pod imieniem Marvelman w 1954 roku dzięki Mickowi Anglo. Był on wtedy typowym herosem swoich czasów. Gość w obcisłym trykocie, który wraz z pomocnikami - Kid Miracleman i Young Miracleman - walczył z nazistami i innymi przestępcami. Komiks umarł dość szybko i ponownie został wskrzeszony w 1982 za sprawą Alana Moora. Jednak zupełnie zmienił on swe oblicze. Z początku bowiem zaczyna się jak typowa historyjka z lat 50., ale potem akcja przenosi się do ówczesnych czasów, czyli początku lat 80.. Czytelnik poznaje Mike'a Moran'a, którego dręczą sny, gdzie jest herosem i pomaga mu dwoje młodszych pomocników. Ginie w nim podczas nuklearnej eksplozji, natomiast zawsze, gdy się budzi, z jego pamięci umyka słowo pozwalające mu przybrać nadludzką postać. Na co dzień Moran prowadzi "klasycznie nudne" życie, łapiąc się dorywczych prac. Gdy jednak pewnego razu tajemniczy splot wydarzeń doprowadza do tego, że zapamiętuje i wypowiada słowo przemiany ze snu, Miracleman powraca do świata żywych po niemal trzech dekadach niebytu.

Komiks jest inaczej napisany niż typowe historie o superherosach pokroju Kapitana Ameryki czy Supermana. Dlatego nie zaliczył dobrego startu z kilku powodów. Najpierw Marvel uczepił się pseudonimu herosa, zresztą słusznie, dlatego zmieniono je szybko z Marvelman na Miracleman, potem zaś Moore miał problemy ze swoim wydawcą, z którym się nie dogadywał. Ostatecznie został przejęty przez inne wydawnictwo, dające mu wolną rękę w dokończeniu swego dzieła. Tak powstał heros o bardzo mrocznym obliczu, któremu bliżej było do realistycznego wizerunku nadczłowieka niż jakiemukolwiek innemu bohaterowi w trykocie tamtych czasów. I to było dobre. Wręcz wspaniałe.

Komiks pod płaszczem odwiecznej walki herosów i superzłoczyńców poruszył bardzo wiele dylematów moralnych i problemów społecznych swoich czasów. Miracleman nie jest kryształowy, ma rozterki i w pewnym momencie zaczyna autentycznie wierzyć, że jest niemal bogiem stojącym ponad prawem ludzkim. Chce wręcz zbudować swą utopię, gdzie ludzie będą żyli w harmonii i miłości. Nieraz nie liczy się przez to ze zdaniem innych, bo po co skoro to on jest stwórcą. Ciężko zatem jednoznacznie lubić tego "herosa". Podobnie jest z głównym antagonistą, którego przemianę Moore zobrazował po prostu perfekcyjnie. Powolne popadanie w szaleństwo, urojenia rodzące się w umyśle oraz duszy, czy absolutna bezkarność względem prawa. Scena w londyńskim szpitalu, gdy postanawia pozostawić przy życiu pielęgniarkę, po czym argumentuje zmianę zdania, wręcz wypala się w pamięci czytelnika. Ich starcie w Londynie jest tym, czego brakuje nadal w kinowych ekranizacjach superherosów. Wszechobecne zniszczenie, setki przypadkowych ofiar, krew i flaki walające się na pierwszym planie. Tam nie ma litości, cudownych przypadków losu, czy bezkrwawych potyczek. To jest brutalna rzeczywistość.

Moore w pewnym sensie był wizjonerem, choć nie przypisywałbym mu tej zasługi na polu przewidzenia przyszłości uzależnionej od elektroniki i cyberprzestrzeni, co na swój sposób porusza w tym dziele. Takie cuda przewidzieli ludzie żyjący na długo przed nim lub tworzący w czasach gdy był oseskiem. Choćby Rene Barjavel, który napisał książkę "Ravage" i wizję końca świata uzależnionego od elektryczności. Niemniej Moore osiągnął to, co przynajmniej moim zdaniem, nie udało się do końca jego następcy - Neilowi Gaimanowi. Dał obraz realistycznego superbohatera, pełen mroku, przemocy i będącego drwiną z kolorowych trykotów. Tutaj nie było miejsca na ciągłe łapanie tych samych złoczyńców, napadających na banki. Zamiast tego pojawiła się śmierć, zmieszana z obłędem i utopią, czyli to, co naprawdę mogłoby się stać, gdyby kilku ludzi posiadło tak potężne moce. Dlatego komiks jest tak ważny dla historii tego medium i powinien po niego sięgnąć każdy miłośnik literatury.