11 października 2017

Millennium #3: Zamek z piasku, który runął

Kto śledzi mojego bloga, ten zapewne wie, że do recenzowania komiksowej serii Millennium podszedłem bez wcześniejszego zaznajomienia się z oryginałem Stiega Larssona. Było to działanie celowe, gdyż chciałem zobaczyć, jak odebrałbym komiks nie znając pierwowzoru, na którym powstał. Jak dotąd nie czułem zawodu i po lekturze każdego kolejnego tomu chciałem od razu chwycić za książkę, która czeka na półce, ale postanowiłem, że wytrzymam do końca całej serii. Mam tu na myśli również "Millennium Saga", które ukazało się nakładem wydawnictwa Egmont z końcem września. Czy warto było to robić? W mojej opinii tak, choć "Zamek z piasku, który runął" kompletnie niczym mnie nie zaskoczył, co troszkę boli. Powodów tego stanu rzeczy jest bowiem kilka, a ich sedno mieści się głównie w jednym słowie - rysunek.

Trzeci tom jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniego albumu, zatytułowanego "Dziewczyna, która igrała z ogniem". Tam miałem kilka zagadek, których nie udało mi się przedwcześnie rozwiązać. Tutaj natomiast ten element zniknął, co mnie mocno zabodło, bo liczyłem na coś bardziej skomplikowanego. Fabuła opowiada o finalnym starciu Lisbeth Salander, buntowniczej kobiety z mroczną przeszłością, z jej sadystycznym ojcem oraz skrajnie prawicową organizacją, która w imię walki o godność Szwecji dopuszczała się wielu zbrodni oraz przymykała oko na zbrodniczą działalność ich agenta. Macki grupy sięgają bardzo wielu szczebli politycznych, a Lisbeth wpadła w ich sieć jeszcze jako dziecko, nie znając prawdy o swoim ojcu. Po krwawych wydarzeniach jakie miały miejsce w Gosseberdze, ciężko ranna znika wszystkim z oczu. Niestety nie ona jedna przetrwała masakrę, a jej przyrodni brat pała rządzą zemsty.

Powyższy opis to klasyczny scenariusz - ona biedna ofiara i zdeterminowana do działania, w czym pomaga jej twardy charakter, a oni to banda zwyrodnialców na wysokich stanowiskach urzędowych, którzy wykorzystują swój status do siania grozy pośród kobiet. Innymi słowy, historia jakich wiele innych opowiedzianych w filmach i książkach. Owszem, zdaję sobie sprawę, kiedy napisano i wydano "Millennium", jednak nie zmienia to faktu, że dziś komiks o takiej fabule niespecjalnie szokuje. Szczególnie osobę taką jak ja, która (jeszcze) nie czytała pierwowzoru. Być może sytuacja byłaby inna, gdyby nie wspomniany wcześniej rysunek, a konkretniej część scen nasuwających oczywiste tropy.


Sama kreska jest nadal bardzo dobra i cieszy oko. Tym razem za całość odpowiedzialni byli wszyscy pracujący przy poprzednich tomach, co zresztą wyraźnie widać. Pierwszą część opracował Jose Homs, natomiast kolorami zajęli się on sam i Valerie Vernay. Drugą natomiast narysował Manolo Carot (Man) odpowiedzialny za "dziewczynę, która igrała z ogniem", kolorami zajęli się Alex oraz Mirabelle. Finalnie wyszło to naprawdę ciekawie, gdyż pierwszy rozdział komiksu dotyczy zbierania dowodów przeciw grupie przestępczej i walki z przyrodnim bratem Lisbeth, zaś druga skupia się na samym przebiegu procesu sądowego oraz wydarzeń wokoło niego. Czuć zatem, że mamy do czynienia z dwoma totalnie osobnymi rozdziałami w życiu głównej bohaterki, gdzie przybiera ona inną formę obrony i ataku względem ludzi pragnących jej śmierci.

Dodatkowo jest trochę rysunków, które dały mi tak mocne wskazówki co do prowadzonego śledztwa oraz samej fabuły, że ciężko było nie przewidzieć, co się stanie przez kilka najbliższych stron. Psuło to troszkę odbiór komiksu, choć nie na tyle, aby zniszczyć mi przyjemność z jego lektury. To bardziej działało na zasadzie przewijania oczywistych, a co za tym idzie ździebko nudniejszych, fragmentów, które trzeba było przeboleć, aby móc obejrzeć akcję, na jaką czekało się od kilku stron.


Praca Runberga nie poszła jednak na marne. To nadal bardzo dobry komiks i nakłonił mnie do tego, aby sięgnąć po oryginał napisany przez Larssona. Fabularnie jest ciekawy, akcji mamy tutaj miejscami bardzo dużo, a zwroty akcji są dobrze rozłożone w scenariuszu. Owszem całość nie zaskoczyła mnie ani razu i łatwo było mi wykalkulować, jak się sprawa skończy, ale i tak czytało się to bardzo przyjemnie. Czy wrócę zatem do pracy Runberga? Raczej nie, choć gdyby nie on zapewne nie zdecydowałbym się jeszcze długo na przeczytanie książki Larssona. Natomiast teraz po prostu muszę nadrobić tę zaległość, bo czuję, że komiks z przyczyn technicznych był zmuszony pominąć całą masę drobnych smaczków, jakie zawiera książka.