Długo wyczekiwałem tego filmu i specjalnie na potrzeby recenzji wstrzymałem się z lekturą książki Dana Browna. Chciałem ocenić go dwojako - z punktu widzenia osoby nieznającej literackiego oryginału i, dzięki żonie, oczami osoby znającej książkę. Co wyszło? Cóż... dość negatywnie, choć nie na tyle, aby zepsuć mi seans w kinie. Niemniej miłośnicy Dana Browna z pewnością będą chcieli ukrzyżować scenarzystów i reżysera, gdyż filmowe Inferno, szczególnie w swej drugiej połowie, jest mocno naciągane. Nawet dla mnie część scen była, delikatnie ujmując, głupia i kompletnie wyjęta z kosmosu. Zwykle nie wymagam, aby film trzymał się sztywno książki, bo i tak potrafi być świetny, co miało miejsce przy Aniołach i demonach, jednak w Inferno twórcy posunęli się odrobinę za daleko.
Zacznijmy jednak od początku, gdyż podobnie jak ja, nie każdy czytał książkę. Fabuła rozpoczyna się we florenckim szpitalu, gdzie profesor Langdon budzi się w kiepskim stanie. Ma rozległą ranę głowy, spore braki w pamięci oraz nie ma bladego pojęcia co robi we Włoszech. W głowie szaleją mu przerażające wizje piekła, ktoś dybie na jego życie, a aniołem stróżem okazuje się być młoda lekarka, wyrywająca otumanionego profesora z łap płatnego mordercy. Gdy docierają do jej domu, Langdon próbuje przypomnieć sobie szczegóły ostatnich dwóch dni. W kieszeni marynarki znajduje pojemnik, a w nim wyświetlacz z ukrytą mapą Piekła według Dantego. Okazuje się, że pewien ekscentryczny milioner, zmarły tragicznie kilka dni wcześniej, postanowił oczyścić świat z połowy ludzkości. W tym celu zaprojektował wirusa, którego ukrył w pewnym miejscu na ziemi. Postanowił jednak wciągnąć w to profesora i podesłał mu wskazówki co do lokalizacji pojemnika z wirusem. Langdon, wraz z swą wybawicielką muszą zdążyć przed konkurencją i rozwiązać łamigłówkę inaczej świat czeka pandemia.
Pierwszą bolączką dla osoby nie znającej książki jest zbytnia wyrazistość postaci. Od pierwszych scen wiemy kto tutaj jest prawy, kto szalony, a kto zdeprawowany. Reżyser sili się na zrobienie tajemnicy i za pomocą zwrotów akcji pragnie zaskoczyć widza prawdziwymi zamiarami poszczególnych postaci, ale kompletnie mu to nie wychodzi. Naprawdę nie trzeba być tutaj Sherlockiem aby w ciągu pierwszych dziesięciu minut filmu (dosłownie) odgadnąć kto jaką rolę będzie pełnił w tej historii. To bardzo burzy klimat i w przeciwieństwie do poprzedniej części - Anioły i demony - powoduje że cała produkcja pozostaje mocno w tyle.
Z drugiej strony praca aktorów na planie jest porządna. Największe brawa należą się oczywiście Tomowi Hanksowi za kreację profesora Langdona, jednak inni też przyzwoicie wywiązali się z swej pracy. Szkoda tylko, że ich postacie są aż tak bardzo czytelne, co w szczególności widać u dwóch kluczowych osób. Mowa o Felicity Jones grającej doktor Sienne Brooks oraz Omara Sy wcielającego się w osobę agenta Brudera, który w filmie nie wiedzieć czemu stał się czarnoskórym francuzem nazwiskiem Bouchard. W drugim wypadku kompletnie nie boli fakt, że zmieniono aż tak bardzo tą postać względem literackiego odpowiednika, gdyż Omar Sy gra bardzo dobrze. Łatwo rozszyfrować kim jest i jakie są jego zamiary, jednak pasuje to do całej konwencji filmu. O wiele gorzej wypada postać doktor Brooks, u której zmieniono aż za dużo. Pal licho kolor włosów, ale filmowa wersja tej postaci jest wyrachowana, z ewidentnymi oznakami fanatyzmu na twarzy i idąca po trupach do celu. Nie posiada zatem za wiele z literackiego pierwowzoru. Co więcej kompletnie zmieniono jej poczynania w finale filmu, relacje z profesorem oraz usunięto fakt, że nosiła perukę. Takie daleko idące zmiany bardzo negatywnie odcisnęły się na całej produkcji, szczególnie jej drugiej połowie.
Dużo podobnych zmian mamy u innych postaci. Harry Sims (książkowy Zarządca) bezpośrednio angażuje się w sprawę i ma w niej ogromny udział, szczególnie w drugiej połowie filmu, doktor Sinskey doskonale zna Langdona i miała z nim romans, zaś postać Vayenath, zabójczyni na usługach Simsa, kompletnie odbiega od tego co mamy w książce. Tak naprawdę najbliżej oryginału, poza Langdonem, jest multimilioner Zobrist, będący fanatykiem. Choć w filmie i tak drastycznie zmieniono jego główny cel, jakim było działanie wirusa. Kto zna książkę ten wie jak potężny miała przekaz w swym finale. Tutaj tego kompletnie nie ma. Co więcej zakończenie jest bzdurne, głupie i tak boleśnie naciągane pod kino akcji rodem z Hollywood, że totalnie burzy klimat filmu.
Jednak na obronę trzeba dodać, że od strony czysto wizualnej produkcja stoi na wysokim poziomie. Najbardziej podobały mi się zdjęcia, w pełni oddające ducha kryminalnej zagadki oraz miejsc w których rozgrywała się akcja. Spore wrażenie robiły sceny walk w finale filmu, choć głównie za sprawą bajecznego oświetlenia podziemi, nie zaś kunsztu aktorów czy tym bardziej scenariusza. Tutaj pomagała też praca kamery i solidny montaż, jednak największy dynamizm tworzyła muzyka. Ta jest zrobiona wręcz po mistrzowsku, jednak czego innego można było się spodziewać po Hansie Zimmerze. Ten człowiek zwyczajnie umie tchnąć życie w nawet najnudniejszą scenę i chwała mu za to. Gdyby nie jego praca, Inferno oglądałoby się zapewne dużo gorzej.
Ekranizacja książki Dana Browna jest produkcją co najwyżej przeciętną, miejscami stającą się dobrą. Oczywiście mowa tutaj o ocenie pod kątem osób nie znających literackiego pierwowzoru. Dla pozostałych może okazać się srogim rozczarowaniem, szczególnie w drugiej połowie, gdzie zwyczajnie nie da się przymknąć oka na rażące rozminięcia z oryginałem. Jeśli ktoś lubi lekkie kino kryminalne, z nutą rozwiązywania zagadek i nawiązań do Dantego, a przy tym nie zna książki, to może się pokusić na wyjście do kina. Innym doradzam odpuścić lub poczekać na pojawienie się filmu na DVD, najlepiej sięgając przy tym, być może ponownie, po książkę.
Ocena - 5/10
Pierwszą bolączką dla osoby nie znającej książki jest zbytnia wyrazistość postaci. Od pierwszych scen wiemy kto tutaj jest prawy, kto szalony, a kto zdeprawowany. Reżyser sili się na zrobienie tajemnicy i za pomocą zwrotów akcji pragnie zaskoczyć widza prawdziwymi zamiarami poszczególnych postaci, ale kompletnie mu to nie wychodzi. Naprawdę nie trzeba być tutaj Sherlockiem aby w ciągu pierwszych dziesięciu minut filmu (dosłownie) odgadnąć kto jaką rolę będzie pełnił w tej historii. To bardzo burzy klimat i w przeciwieństwie do poprzedniej części - Anioły i demony - powoduje że cała produkcja pozostaje mocno w tyle.
Z drugiej strony praca aktorów na planie jest porządna. Największe brawa należą się oczywiście Tomowi Hanksowi za kreację profesora Langdona, jednak inni też przyzwoicie wywiązali się z swej pracy. Szkoda tylko, że ich postacie są aż tak bardzo czytelne, co w szczególności widać u dwóch kluczowych osób. Mowa o Felicity Jones grającej doktor Sienne Brooks oraz Omara Sy wcielającego się w osobę agenta Brudera, który w filmie nie wiedzieć czemu stał się czarnoskórym francuzem nazwiskiem Bouchard. W drugim wypadku kompletnie nie boli fakt, że zmieniono aż tak bardzo tą postać względem literackiego odpowiednika, gdyż Omar Sy gra bardzo dobrze. Łatwo rozszyfrować kim jest i jakie są jego zamiary, jednak pasuje to do całej konwencji filmu. O wiele gorzej wypada postać doktor Brooks, u której zmieniono aż za dużo. Pal licho kolor włosów, ale filmowa wersja tej postaci jest wyrachowana, z ewidentnymi oznakami fanatyzmu na twarzy i idąca po trupach do celu. Nie posiada zatem za wiele z literackiego pierwowzoru. Co więcej kompletnie zmieniono jej poczynania w finale filmu, relacje z profesorem oraz usunięto fakt, że nosiła perukę. Takie daleko idące zmiany bardzo negatywnie odcisnęły się na całej produkcji, szczególnie jej drugiej połowie.
Dużo podobnych zmian mamy u innych postaci. Harry Sims (książkowy Zarządca) bezpośrednio angażuje się w sprawę i ma w niej ogromny udział, szczególnie w drugiej połowie filmu, doktor Sinskey doskonale zna Langdona i miała z nim romans, zaś postać Vayenath, zabójczyni na usługach Simsa, kompletnie odbiega od tego co mamy w książce. Tak naprawdę najbliżej oryginału, poza Langdonem, jest multimilioner Zobrist, będący fanatykiem. Choć w filmie i tak drastycznie zmieniono jego główny cel, jakim było działanie wirusa. Kto zna książkę ten wie jak potężny miała przekaz w swym finale. Tutaj tego kompletnie nie ma. Co więcej zakończenie jest bzdurne, głupie i tak boleśnie naciągane pod kino akcji rodem z Hollywood, że totalnie burzy klimat filmu.
Jednak na obronę trzeba dodać, że od strony czysto wizualnej produkcja stoi na wysokim poziomie. Najbardziej podobały mi się zdjęcia, w pełni oddające ducha kryminalnej zagadki oraz miejsc w których rozgrywała się akcja. Spore wrażenie robiły sceny walk w finale filmu, choć głównie za sprawą bajecznego oświetlenia podziemi, nie zaś kunsztu aktorów czy tym bardziej scenariusza. Tutaj pomagała też praca kamery i solidny montaż, jednak największy dynamizm tworzyła muzyka. Ta jest zrobiona wręcz po mistrzowsku, jednak czego innego można było się spodziewać po Hansie Zimmerze. Ten człowiek zwyczajnie umie tchnąć życie w nawet najnudniejszą scenę i chwała mu za to. Gdyby nie jego praca, Inferno oglądałoby się zapewne dużo gorzej.
Ekranizacja książki Dana Browna jest produkcją co najwyżej przeciętną, miejscami stającą się dobrą. Oczywiście mowa tutaj o ocenie pod kątem osób nie znających literackiego pierwowzoru. Dla pozostałych może okazać się srogim rozczarowaniem, szczególnie w drugiej połowie, gdzie zwyczajnie nie da się przymknąć oka na rażące rozminięcia z oryginałem. Jeśli ktoś lubi lekkie kino kryminalne, z nutą rozwiązywania zagadek i nawiązań do Dantego, a przy tym nie zna książki, to może się pokusić na wyjście do kina. Innym doradzam odpuścić lub poczekać na pojawienie się filmu na DVD, najlepiej sięgając przy tym, być może ponownie, po książkę.
Ocena - 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz