Kriss de Valnor objęła we władanie tron wikingów północnego wschodu, po śmierci ich króla. Jednak jako kobieta napotyka błyskawicznie na mur męskich praw oraz wrogie spojrzenia możnych jarlów ziem jakimi włada. Szukając sposobu pozwalającego jej w świetle prawa na stałe zasiąść na tronie, postanawia spotkać się z Taljarem, władcą zrzeszającym pozostałe ludy wikingów w walce z chrześcijańskim królem Magnusem. Ludy północy, mimo zaciętego oporu, nadal są podzielone, zaś Magnus i jego dowódcy palą wszystko na swej drodze w imię swego jedynego Boga. Taljar, czyli tak naprawdę Jolan Thorgalson, i Kriss de Valnor postanawiają zawrzeć sojusz aby ostatecznie pokonać najeźdźców, jednak zadanie to okazuje się dużo trudniejsze niż przypuszczali.
Czwarty tom niczym specjalnym nie zaskakuje. Co prawda czyta się go dobrze, a miejscami nawet przyjemnie, jednak czytelnik bez cienia problemu przewidzi zakończenie. Ciężko aby stało się inaczej, gdyż od samego początku widać wyraźnie w jaką stronę zmierza fabuła. To trochę frustruje, gdyż można by w tym aspekcie wycisnąć ze scenariusza znacznie więcej. A tak mamy prowadzenie czytelnika za rączkę jak dziecko, które doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że na końcu wycieczki nie czeka go żadna niespodzianka.
Nie lepiej jest w przypadku postaci. Owszem są ciekawe, szczególnie postać szambelana na dworze Kriss, jednak niczym nie wyróżniają się na tyle aby zapaść w pamięć. Mamy za to klasyczną sztampę - knujący za plecami władców jarlowie, skłócona szlachta w obu wrogich obozach, zdrada i tak dalej. Nic nowego, nic zaskakującego czy choćby silącego się na zwrot akcji. Nawet knowania na dworze króla Magnusa są boleśnie przewidywalne i czytelnik doskonale domyśla się jak się potoczą i kiedy nastąpią.
Z drugiej strony całość czyta się przyjemnie. Akcja jest wartka, mamy nawet do czynienia z jedną większą bitwą, zaś trup na obu dworach sypie się gęsto. Wszędzie widać zdradę, przez co budowany sojusz pośród ludów wikingów jest kruchy i łatwo go zniszczyć. To dobrze oddaje charakter tego ludu trudniącego się głównie wojaczką oraz rabunkiem, który nagle sam stał się celem silniejszego przeciwnika. Dialogi również napisano porządnie, co tylko umila lekturę.
Od strony graficznej nic się nie zmieniło względami poprzednich tomów. Prace De Vity są miłe dla oka i starają się nawiązać do kanonu serii. Co prawda to nie Van Hamme, ale jest naprawdę dobrze, dzięki czemu wizualnie nie czujemy się znużeni lekturą. Najbardziej jednak wpadają w oko kolory, chyba najlepiej podkreślające atmosferę danej sytuacji. Jedyne co mnie osobiście mierziło to okładka. Nie dość że zdradza zdecydowanie za dużo z samej fabuły to dodatkowo stylistycznie odstaje od tego co mamy na kartach komiksu.
Sojusze to klasyczny przeciętniak. Swoisty przerywnik w całej tej historii jaka aktualnie toczy się wokoło Jolana i Kriss. Z jednej strony musiał on powstać, z drugiej czuć że autorzy się zbytnio nie wysilili podczas projektowania scenariusza. Szkoda, bo mogło być ciekawiej i choć w jakimś pojedynczym aspekcie zaskoczyć czytelnika. A tak mamy niezły wątek w całej serii, który jednak utrzymuje tendencją spadkową tego spin-offu.
Ocena - 6/10
Czwarty tom niczym specjalnym nie zaskakuje. Co prawda czyta się go dobrze, a miejscami nawet przyjemnie, jednak czytelnik bez cienia problemu przewidzi zakończenie. Ciężko aby stało się inaczej, gdyż od samego początku widać wyraźnie w jaką stronę zmierza fabuła. To trochę frustruje, gdyż można by w tym aspekcie wycisnąć ze scenariusza znacznie więcej. A tak mamy prowadzenie czytelnika za rączkę jak dziecko, które doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że na końcu wycieczki nie czeka go żadna niespodzianka.
Nie lepiej jest w przypadku postaci. Owszem są ciekawe, szczególnie postać szambelana na dworze Kriss, jednak niczym nie wyróżniają się na tyle aby zapaść w pamięć. Mamy za to klasyczną sztampę - knujący za plecami władców jarlowie, skłócona szlachta w obu wrogich obozach, zdrada i tak dalej. Nic nowego, nic zaskakującego czy choćby silącego się na zwrot akcji. Nawet knowania na dworze króla Magnusa są boleśnie przewidywalne i czytelnik doskonale domyśla się jak się potoczą i kiedy nastąpią.
Z drugiej strony całość czyta się przyjemnie. Akcja jest wartka, mamy nawet do czynienia z jedną większą bitwą, zaś trup na obu dworach sypie się gęsto. Wszędzie widać zdradę, przez co budowany sojusz pośród ludów wikingów jest kruchy i łatwo go zniszczyć. To dobrze oddaje charakter tego ludu trudniącego się głównie wojaczką oraz rabunkiem, który nagle sam stał się celem silniejszego przeciwnika. Dialogi również napisano porządnie, co tylko umila lekturę.
Od strony graficznej nic się nie zmieniło względami poprzednich tomów. Prace De Vity są miłe dla oka i starają się nawiązać do kanonu serii. Co prawda to nie Van Hamme, ale jest naprawdę dobrze, dzięki czemu wizualnie nie czujemy się znużeni lekturą. Najbardziej jednak wpadają w oko kolory, chyba najlepiej podkreślające atmosferę danej sytuacji. Jedyne co mnie osobiście mierziło to okładka. Nie dość że zdradza zdecydowanie za dużo z samej fabuły to dodatkowo stylistycznie odstaje od tego co mamy na kartach komiksu.
Sojusze to klasyczny przeciętniak. Swoisty przerywnik w całej tej historii jaka aktualnie toczy się wokoło Jolana i Kriss. Z jednej strony musiał on powstać, z drugiej czuć że autorzy się zbytnio nie wysilili podczas projektowania scenariusza. Szkoda, bo mogło być ciekawiej i choć w jakimś pojedynczym aspekcie zaskoczyć czytelnika. A tak mamy niezły wątek w całej serii, który jednak utrzymuje tendencją spadkową tego spin-offu.
Ocena - 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz