8 czerwca 2019

Obejrzane w kinie #2: X-Men: Mroczna Phoenix

Wczoraj w nocy byłem na premierowym pokazie "X-Men: Dark Phoenix", który miał zakończyć niemal 20 lat kinowej opowieści o mutantach. Gdybym miał ten film opisać jednym słowem, to brzmi ono - crap. Przy tym potworku 8 sezon "Gry o tron" jest spełnieniem najskrytszych marzeń fanów oraz scenariuszowym arcydziełem. Chciałem tą recenzję napisać wczoraj po północy, gdy wróciłem do domu, ale zwyczajnie nie miałem siły. Do tego był jeszcze inny problem. Po wyjściu z sali nie pamiętałem prawie nic z filmu, gdyż jest on tak naprawdę zlepkiem.... no właśnie czego? Kina superbohaterskiwego raczej nie. Kina akcji też nie. Cholernie ciężko mi cokolwiek napisać na temat tego filmu, aby to brzmiało jakoś składnie, ponieważ jest on tak koszmarnie napisany oraz zmontowany. Jest to debiut reżyserski Simona Kinberga, który dotąd był producentem filmowym. Tak, facet nie ma na swoim koncie nagranej nawet reklamy piwa, a zaczął swoje pierwsze kroki od nakręcenia wielkiego finału historii mutantów ze szkoły Charlesa Xaviera. Dlatego moje oczekiwania wobec tej produkcji były niskie, ale nawet to nie wystarczyło, aby dać mi choćby odrobinę radości z seansu.

Zapewne wiele osób już to pisało, dlatego powtórzę w skrócie - film od samego początku borykał się z licznymi problemami. Burza na stanowisku scenarzysty, liczne dokrętki, do tego strasznie kosztowne, a na domiar złego topniejący budżet i katastrofalna pierwsza wersja filmu. Ponoć była tak zła, że postanowiono sporo zmienić i zupełnie od zera nakręcić finałowy akt, gdzie mamy jedną wielką "bitwę". To jest główny powód klęski "X-Men: Dark Phoenix" - jest on poszarpany i przeraźliwie nierówny. Zacznijmy od tego, co dla mnie jest najważniejsze w tego typu produkcjach, czyli scen akcji, pojedynków i tym podobnych. Nie wiem jak inni, ale po to właśnie idę do kina na filmy Marvel albo DC, dla tej głupkowatej rozrywki, gdzie prawa fizyki oraz logiki są naginane.


Tutaj pojawia się właśnie poważny problem, bo takich scen.... prawie nie ma. Do tego są nakręcone chaotycznie, nieciekawie i co gorsza gwałcą logikę na każdym kroku. Ja nie wymagam od tego zachowania zasad rodem z prawdziwego pola bitwy, ale niech to ma chociaż poziom prezentowany w Infinity War, gdzie logikę się nagina, a nie smaga kijem po plecach niczym niewolnika na plantacji bawełny. W "X-Men: Dark Phoenix" żadna z "batalii" nie jest w jakimkolwiek stopniu przemyślana. Dla przykładu podam dwie, które i tak nie są żadnym spoilerem, o co zresztą w tym filmie ciężko. Pierwsza scena dzieje się w nocy i jedna z drużyn chce się przedostać na drugą stronę ulicy do kamienicy, a druga próbuje ją powstrzymać. Efekt? Najpierw jeden z X-Men omal nie zostaje przejechany przez samochód, bo zamiast przeskoczyć nad jezdnią, po prostu wlazł pod koła i zrobił karambol. Potem wszyscy zaczynają się lać, a Magneto wykonuje tak debilny ruch z wykorzystaniem wagonu metra (tak, dobrze czytacie), że poziom żenady na sali kinowej był wręcz namacalny.

Druga scena, o której chcę wspomnieć, jest jeszcze bardziej absurdalna. Mowa o finałowym pojedynku, dokręconym na szybko i za dużo mniejsze pieniądze. Całość ma miejsce w opancerzonym pociągu, który gna przez las w środku nocy. Wygląda to... cóż, widać więcej niż w bitwie o Winterfell, ale wolałbym aby tak nie było. Praca kamery jest chaotyczna, montaż koszmarny, zaś braki w budżecie widać na każdym kroku. Do tego jakość obrazu uległa znacznemu pogorszeniu względem tego, co było dotąd przez 2/3 filmu. Widać to szczególnie w dużo chłodniejszej kolorystyce oraz znacznie niższej jakości efektów CGI. Scenariusz ostatniego aktu w praktyce nie ma za wiele sensu i nijak nie łączy się z tym, co było wcześniej. Zresztą całość jest napisana nieskładnie, a wiele wątków po prostu urwano i o nich zapomniano.


To przekłada się na charakterystykę postaci oraz grę aktorską, gdyż widać, że aktorzy i aktorki nie mieli za bardzo ochoty występować w tym potworku. Część postaci ginie w trakcie opowieści, tyle że kompletnie mnie to nie obeszło. Gdy pierwsza z ważnych bohaterek zaliczyła zgon, wyrwało mi się wręcz na głos "What the fuck?". Scena była tak absurdalna, że wręcz bolało. Potem jest jeszcze lepiej bo inna postać zostaje ciężko ranna, ląduję w ambulatorium i nagle wszyscy o niej zapominają. Co gorsza ma to miejsce mniej więcej w 1/3 długości filmu, więc rzuca się mocno w oczy. Inny bohater obrywa srogo, pada niemal martwy na ziemię, ale potem radośnie walczy w finałowej potyczce, jakby nic mu nie było. Pieprzyć, że zaliczył cztery ciosy w klatkę piersiową i omal nie zmiażdżyło mu głowy. Takich wtop jest znacznie więcej. Najbardziej rozwaliło mnie, gdy jedna z postaci przemykała co jakiś czas przez pół filmu koło Magneto, ja nie miałem bladego pojęcie kim jest, ale gdy w końcu kopnęła w kalendarz, nagle dramat bo była "taka ważna". Moje pytanie - niby dla kogo? Cholera, nawet nie wyłapałem jakie miała moce, gdyż była tak płasko napisana.

No i na koniec istna perełka, czyli prawdziwi antagoniści tej opowieści. Szczerze, nie będzie absolutnie żadnym spoilerem, gdy napiszę że to rasa jakichś kosmitów, którzy przybyli na Ziemię za mocą (czyli Feniksem) i potrafią przyjmować ludzki wygląd. Czemu? Bo tylko tyle się o nich dowiadujemy. Potem jest zdradzony widzowi ich "sekret", ale tyle w nim tajemnicy, co mięsa w kotlecie sojowym. W efekcie tego, stają się totalnie obojętni widzowi, bezpłciowi i na końcu robią za bezmózgie mobki do wytłuczenia przez naszych X-Men, czy też raczej X-Women. Sam Feniks zasiedlający ciało Jean Grey to bezmózga moc, nie zaś inteligentna, starożytna istota, z którą zmaga się Jean. Wlazł w nią, podkręcił jej zdolności i obudził rządzę niszczenia. Koniec, kropka, oto cały Feniks. Nie jestem wielkim fanem komiksów o X-Men, ale poczułem się jakbym dostał w pysk.


Mógłbym tak jeszcze długo narzekać, ale szkoda mi klawiatury. "X-Men: Dark Phoenix" to najgorszy film, jaki obejrzałem (póki co) w tym roku. Koszmarne zakończenie sagi mutantów, która obecnie przechodzi pod skrzydła MCU, więc jest nadzieja, że będzie to z korzyścią dla serii. Nie polecam zatem marnować kasy i czasu na tego potworka, chyba że ktoś lubi kino patosu, bowiem akcji prawie tutaj nie ma. Szkoda, że tak słabo zakończono tą serię, bowiem dla mnie to właśnie "X-Men" z 2000 roku rozpoczął rasowe, aktorskie kino superbohaterskie na dużym ekranie. Pokazał jak należy robić takie filmy, a "X-Men 2" z 2003 roku tylko podniósł poprzeczkę. Miejmy nadzieję, że te czasy powrócą i na nowo zobaczymy mutantów w chwale na polu bitwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz