25 czerwca 2017

Cage

Luke Cage nie jest mi postacią totalnie obcą, gdyż miałem już z nią styczność w kilku komiksach i zaczerpnąłem o nim trochę informacji z internetu. Wystąpił we własnej serii "Bohater do wynajęcia", która zadebiutowała w 1972 roku. Niedawno, bo we wrześniu 2016 roku pojawił się również serial, emitowany na stronie Netflix, choć mnie on osobiście nie zainteresował. Co przyciągnęło mnie zatem do "Cage". Jedno, malutkie logo - Max Comics. Seria ta jest dedykowana dorosłemu czytelnikowi i podchodzi do sylwetek superbohaterów bardzo poważnie. Jak dotąd miałem z nią styczność głównie przy "Punisher Max", który był dobry, choć w kilku miejscach przesadzony. Nie zniechęciło mnie to jednak do dalszego drążenia tematu w tym kierunku i muszę śmiało przyznać, że nie żałuję swej decyzji. Prawie wszystko to co nie pasowało mi u mściciela z wielka czachą na klacie, tutaj pojawiło się niemal od razu. "Cage" wciągnął mnie momentalnie, choć nie powiem aby nie miał wad.


Zacznijmy tym razem od rysunku, bo w tym miejscu miałem największy orzech do zgryzienia. Za rysunek odpowiada Richard Corben, z którego pracami miałem styczność przy niektórych przygodach Hellboya (np. Piekielna narzeczona) oraz krótkiej serii zeszytowej "Banner". Ma on specyficzną kreskę i tak jak w pierwszym przykładzie od razu mi podeszła i świetnie pasowała do bohatera, tak w drugim strasznie męczyła moje oczy. W przypadku "Cage" jest coś pomiędzy. Z jednej strony rysownik genialnie oddał charakter slumsów oraz jego mieszkańców, w tym wypadku murzyńskiej dzielnicy. Wypada to realnie, rzetelnie i mimo przerysowanych postaci, pasuje do całości budując unikalny klimat. Bardzo w tym pomagają kolory naniesione przez Jose Villarrubię, mocno potęgujące poczucie brudu i bezsilności powszechnie spotykane w takich miejscach, gdzie rządzą gangi, narkotyki, korupcja i bieda. Z drugiej strony część postaci po prostu mnie śmieszyła i jakoś tak nie pasowała. Przy napakowanym, niczym stereotypowy kulturysta z siłowni, głównym bohaterze, co zresztą pasuje, kilku bohaterów wygląda po prostu słabo. Nie mam tutaj na myśli ich kondycji fizycznej, a to, że bardziej bije od nich groteską niż powinno. Na pocieszenie jednak zostają okładki, a te są bajeczne i zawsze cieszą oko.

Co do samej fabuły to jej ogromnym atutem w moich oczach jest jedna rzecz - prostota. Nie mamy tutaj nic z klasycznych komiksów o herosach, gdzie nasz protagonista pędzi dziarsko na ratunek potrzebującym w imię czynienia dobra. Cage wręcz wyśmiewa taki styl życia, trafnie dodając że gdy przychodzi opłacić comiesięczne rachunki, to dobro oraz szlachetne uczynki okazują się słabą walutą. Cage jest pod tym kątem bardzo zdroworozsądkowo myślącym człowiekiem - jeśli przyjmuje robotę to bierze za to kasę. W tym wypadku nie jest inaczej. W klubie, no dobra - burdelu - podchodzi do niego zdesperowana kobieta, która prosi go o wymierzenie sprawiedliwości. Podczas gangsterskich pojedynków zbłąkana kula zabiła jej nastoletnią córkę. Cage widzi, że kobieciny nie stać na jego usługi, ale mimo to łamie się, choć tego nie okazuje, bierze kasę i rusza na miasto szukać swego celu. Tam szybko zauważa, że w okolicy coś nie gra i czuje leżący na ziemi szmal, więc postanawia skorzystać z okazji i połączyć przyjemne z pożytecznym. 


W tym momencie pokochałem naszego wielkoluda, choć zauroczenie nim pojawiło się od pierwszej strony. Cage robi tu za narratora i daje czytelnikowi naprawdę solidną lekcję życia. Nie pieści się z nim, nie owija w bawełnę, nie klepie po ramieniu starając się podnieść ofiarę na duchu. Mówi wprost: "Życie lubi dosrać". To są pierwsze słowa jakie wypowiada i będą nam one towarzyszyć przez cały album. Nasz bohater jest tutaj bardzo ludzki, prosto kalkulujący i szukający zysku. Pluje sobie w brodę, że wziął robotę za półdarmo od zrozpaczonej wdowy, a mimo to bez cienia wyrzutów sumienia bierze od niej oferowane pieniądze i zmyka "ogarnąć Venus" na pięterku, po czym niespiesznie idzie zająć się robotą. Gdy jednak natrafia na trop trójki gangsterów, zaczyna z ciekawości drążyć temat, a kolejne fragmenty układanki mówią mu, ze wdepnął w coś grubszego. Długo zresztą nie umie rozszyfrować co, gdyż wiele rzeczy nie trzyma się tu sensu. Jak mawia, grube ryby nie pływają w rynsztoku, a jednak coś je tu zwabiło.

Sama sprawa okazuje się być prosta w swym rozwiązaniu, co w pewnym stopniu wręcz potrafi przerazić. Jest to tak realne i życiowe, że przed oczami czytelnika staja obrazy wyjęte z wieczornych wiadomości. Oto największa siła scenariusza, który wyszedł spod ręki Briana Azzarello. Inne postacie, w tym sami gangsterzy reprezentujące różne środowiska tego świata oraz właścicielka baru, gdzie Cage zabawia dłużej niż planował, również zapadają w pamięci. Szczególnie ostatnia z wymienionych, której imię poznajemy dość późno, ale ma to sensowne przełożenie na fabułę. Dziewczyna już na wstępie rzuca tekstem "Nie chcę kłopotów", ale jak zauważa tytułowy bohater, on chce piwo a kłopoty same znajdują człowieka. Nawet jeśli ten z wszystkich sił stara się ich unikać.


"Cage" w tym poważnym wydaniu jest naprawdę świetny. Co prawda rysunek może nie przykuć z początku oka osoby nie obeznanej z komiksem, jednak jeśli ktoś widział i nie spodobał mu się serial na Netflix, to tutaj powinien odnaleźć się od razu. Chciałbym aby właśnie ta krótka opowieść o naszym kuloodpornym bohaterze do wynajęcia została zekranizowana. Zapewne wypadłaby o niebo lepiej od tego co mamy obecnie. Z całego serca polecam sięgnąć po ten komiks, bo jest naprawdę świetnie napisany oraz dojrzały. To opowieść o zwykłym, logicznie myślącym człowieku, mającym jednak super moce, który mimo wszystko częściej korzysta z własnego rozumu niż mięśni. Choć gdy te pójdą w ruch, krew leje się rwącym potokiem.