24 marca 2017

Kong: Wyspa Czaszki

Reżyser Jordan Vogt-Roberts nie jest mi znany, jednak gdy po raz pierwszy zobaczyłem zwiastun jego filmu "Kong: Wyspa Czaszki" moje oczekiwania co do tej produkcji były wysokie. Oczywiście nie liczyłem na poważne kino tylko rasowe monster movie, gdzie tytułowy potwór będzie grał pierwsze skrzypce. Dokładnie tak samo nastawiłem się w 2014 roku na nową "Godzillę" i niestety mocno się rozczarowałem. Sam film był nawet niezły, jednak wielkiego jaszczura jakoś dziwnie mało było na pierwszym planie. Tym razem jest jednak inaczej, gdyż nasz gigantyczny małpiszon, znany szerszej publice jako King Kong pojawia się nader często, nierzadko w towarzystwie niezbyt sympatycznych bestii. Tak. "Kong: Wyspa Czaszki" to film o potworach, ale i ludzie, robiący często za pokarm, mają tu sporo do powiedzenia.



Zacznijmy od tego, że scenariusz filmu naprawdę ma sens. Owszem, w kilku miejscach jest zbyt mocno naciągany, bohaterowie czasem zachowują się jak idioci, a i stereotypowych twardzieli oraz niewiasty w opałach tutaj nie brakuje. Z drugiej strony taka konwencja gatunku, dlatego tego typu zagrywki tutaj pasują. Niemniej całość jest napisana naprawdę porządnie. Nie nuży, akcja jest dynamiczna, mamy sporo humorystycznych wtrętów w dialogach, zaś widz szybko zaczyna czuć do wielu postaci sympatię. To pozwala chłonąć rozgrywającą się na naszych oczach historię z niesłabnącym zainteresowaniem, wyczekując na wielki finał. Do tego aspektu jeszcze wrócę, gdyż chciałbym poświęcić jeszcze kilka słów bohaterom.

Po pierwsze mamy Samuela L. Jacksona wcielającego się w osobę pułkownika Prestona Packarda. Gość jest zasłużonym wojskowym, który nie umie pogodzić się z faktem, że prezydent nakazał wojskom USA opuścić Wietnam. Wyruszając na swą ostatnią misję wraz z swymi ludźmi, czuje że wraca do życia. Co prawda nie traktuje z początku swego zadania poważnie - grupa naukowców ma zbadać tajemnicza wyspę na Pacyfiku do jej pomiarów używając specjalnych bomb. Zadanie niezbyt ciekawe, ale możliwość wysadzenia czegoś w powietrze sprawia mu radość. Gdy jednak się okazuje, co, a raczej kto, zamieszkuje ten dziewiczy ląd, sprawy przybierają bardzo zły obrót, zaś Packard rusza na prywatną wendetę przeciw Kongowi aby pomścić swoich ludzi. Klasyk, jednak Jackson tchnął spory kawałek duszy w swojego bohatera i widz naprawdę potrafi gościa nienawidzić.


Nie gorzej spisał się główny duet w osobach Toma Hiddlestona grającego tropiciela Jamesa Conrada oraz Brie Larson, która wcieliła się w osobę dziennikarki Mason Weaver. Co prawda nie mają oni aż takiej charyzmy jak pułkownik, a Hiddleston czasami za bardzo przypominał mi Lokiego z "Avengersów" to i tak spisali się świetnie. Ich bohaterowie mają rozum, o dziwo korzystają z niego (przez większość czasu), a do tego zapadają w pamięć. Mocno też różnią się charakterem od pułkownika, stanowiąc jego doskonałe przeciwieństwo. Cały obraz wręcz genialnie uzupełnia John C. Reilly, grający pilota Hanka Marlowa, który spędził na wyspie przeszło 26 lat, od momentu gdy został strącony w 1944, przez Japończyków. Marlow jest największym ładunkiem humorystycznym w całym filmie, co zresztą było już widać w samych zwiastunach. Wywiązuje się on swej roli wyśmienicie, budując nie tylko tło, ale również w pewnym stopniu unikalny klimat w całym obrazie.


No i wreszcie mamy tytułowego Konga. Małpiszon jest wielki i naprawdę robi wrażenie. W porównaniu do przerośniętego goryla Petera Jacksona z 2005 roku, który w mojej opinii wypadał bardzo słabo pod każdym kątem (szczególnie CGI), tutaj mamy istny pokaz fajerwerków. Dobra, minęło sporo lat, technologia poszła do przodu, ale to nie usprawiedliwia tego co dał nam Jackson niemal półtorej dekady temu. Na szczęście jego następca miał więcej oleju w głowie i dał widzom prawdziwego króla dżungli. Kong jest wielki, potężny i nie głupi, do tego krwawi oraz czuje. To sprawia, że widz potrafi poczuć sporą dawkę sympatii do głównego potwora, zaś jednocześnie nie cierpieć jego głównych przeciwników w postaci dziwnych, dwunożnych jaszczurów. Bestie są naprawdę mordercze i mimo pewnej dozy groteskowości, z punktu widzenia budowy anatomicznej, mają sens. Finalny zaś pojedynek Konga i największego z gadów wygląda zaś fenomenalnie, a i ludzie mają w tym swój mały udział. Choć przez większą część filmu robią za zwierzynę łowną.


Oprócz monstrualnego protagonisty i antagonisty, reszta fauny tajemniczej wyspy również prezentuje się naprawdę ciekawie. Na zwiastunach widzieliśmy raptem migawki wielkich bawołów, pająków czy innego monstrualnego robactwa. Jest tego znacznie więcej i całość przypomina w pewnym stopniu zwierzyniec z "Parku Jurajskiego" tylko nieco bardziej dziwaczny, choć tak samo drapieżny. Całość świetnie uzupełniają plenery, malownicze, nieraz wygenerowane komputerowo, krajobrazy oraz ruiny dziwnych świątyń. Świat wyspy pulsuje życiem, ciesząc oko widza, który chłonie każdy zakątek tej dziwacznej krainy.

"Kong: Wyspa czaszki" to naprawdę solidny kawał kina rozrywkowego. Ciekawie napisany scenariusz, dobra gra aktorska, wpadająca w ucho muzyka i mnóstwo potworów, które ciągle buszują po ekranie. Co jednak ważniejsze tytułowy Kong pojawia się bardzo często, a sceny z nim związane wyglądają rewelacyjnie. Gdyby tak wyglądała "Godzilla" z 2014 roku, to zapewne byłbym na niej w kinie kilkukrotnie i potem zakupił film na DVD. Jednak tak się nie stało i obecnie moim królem kinowych potworów jest wspaniały King Kong, powracający na ekrany w wielkim stylu.