Lubię światy post-apo. Nie ważne czy są to wersje zombie, atomowe, wirusowe czy jakiekolwiek inne. Jako wierny fan serii Fallout, wracający stale do niemal każdej odsłony, nawet niesławnego Fallout 3, kocham wizje zniszczonej Ziemi, gdzie ludzkość walczy o przetrwanie. Dlatego bez cienia strachu sięgnąłem po "Miłość i potwory", nastawiając się na lekką, odmóżdżającą oraz pełną klisz historyjkę. Co dostałem? Film który był niezły, ale miał potencjał na coś o wiele większego. Znacznie, znacznie większego niż to, czym faktycznie się stał.
Zacznijmy od tego, ze w założeniu jest to miks post-apo z komedią. Swego rodzaju satyrą, podobnie jak to było w "Zombieland". Tyle tylko, że to co udało się u Rubena Fleischera, w filmie Michaela Matthewsa zrobiono po łebkach. No dobra, nie wszystko, ale niestety kilka kluczowych elementów, co finalnie zaważyło na odbiorze produkcji jako całości. Zacznijmy jednak od plusów, bo tych trochę jest i to solidnych. Po pierwsze dostajemy świetne wprowadzenie, tłumaczące, dlaczego świat się pochrzanił i skąd wzięły się ogromne potwory. Jest to przedstawione w sposób ciekawy, humorystyczny oraz wyśmiewający schematy gatunku.
Po drugie - efekty specjalne, w tym głównie CGI. Stoją na naprawdę wysokim poziomie, jak na tego typu produkcję. Potwory wyglądają cudownie, są różnorodne i posiadają masę detali. Nie oparto się tylko na wizualizacji komputerowej, zatem dostajemy kilka scen z udziałem robotów oraz makiet. Naprawdę doceniam, bo jest na czym oko zawiesić. Od ogromnej mrówki, przez ropuchę, ślimaka, gigantycznego krocionoga na krabie skończywszy. A to i tak nie jest pełna lista.
Trzecim plusem w mojej opinii są kostiumy, scenografia oraz montaż. Umiejętnie wprowadzają widza w ten zniszczony, choć na swój sposób bardzo dobrze znany z innych produkcji, świat. Szczególnie scenografia robi tutaj sporą robotę. Podobnie jak w przypadku potworów, dostajemy bardzo zróżnicowane tereny począwszy od podziemnych bunkrów, przez mokradła, lasy czy zrujnowane miasta. Ostatnią ogromną zaletą jest tona easter eggów, skierowanych głównie do fanów filmów i gier post-apo. Jako fan serii Fallout z radością wyłapywałem tonę takich smaczków. Cholera, jest nawet Dziennik Przetrwania. Fani Fallout 3 będą zachwyceni :)
Niestety produkcja, jak wspomniałem wcześniej, zalicza też kilka poważnych niedoróbek. Po pierwsze i najważniejsze - gra aktorska, a w zasadzie kompletnie nijaki i nieco źle skonstruowany główny bohater grany przez Dylana O'Briena. Aktora kojarzę głównie z jego roli w serii "Więzień labiryntu", gdzie co prawda wypadł lepiej, ale seria finalnie okazała się w moich oczach klapą. Tutaj jednak grany przez niego bohater jest po prostu nierówny i ciężko mi powiedzieć czy to wina aktora czy konstrukcji postaci w scenariuszu. Chyba po trochu z każdego. Otóż nasz protagonista imieniem Joel w teorii miał być głupkowaty i nieporadny. Jednak wielokrotnie przejawia cechy osoby inteligentnej oraz zaradnej. To tworzy dysonans.
Wyjaśnię to na poniższym przykładzie. Jeśli w Fallout budujemy postać słabą w walce, taką totalną łamagę, ale za to szybką, sprytną i inteligentną, to pakujemy maksymalny poziom punktów w odpowiednie cechy. Tutaj tego zabrakło, jakby ktoś zapomniał jakiego bohatera tak naprawdę konstruuje. Jeszcze gorzej wypadają pozostałe postacie, o których widz zapomina niemal natychmiast. Tak naprawdę najlepiej od strony aktorskiej wypadł Michael Rooker, mający ważną, ale zdecydowanie za krótką rolę, oraz pies przywiązujący się do Joela na początku jego wędrówki.
To zdecydowanie za mało, aby przykuć uwagę widza, szczególnie pragnącego obejrzeć komedię. Na dokładkę muzyka wypada z pamięci jeszcze podczas seansu, a główna oś fabularna jest po prostu słaba. Ot gościu idzie 135 kilometrów z swojego bunkra do innego, bo tam od SIEDMIU LAT siedzi jego dawna miłość i ma nadzieję z nią być. Mogło być to śmieszne, gdyby Joela jakoś sensownie to komentował, ale nie. Scen tego typu jest zdecydowanie za mało i padają głównie ze strony postaci granej przez Rookera. Finał to już ogólnie porażka scenariuszowa, choć ładna od strony wizualnej.
I tak prezentuje się "Miłość i potwory". Produkcja ciekawa od strony technologicznej, ale kompletnie wtórna, nijaka z nudnymi postaciami i słabą, z nielicznymi wyjątkami, grą aktorską. Z drugiej strony mimo swej banalności potrafiła mnie rozbawić i cieszyć oko, gdy szukałem easter eggów. Nie jest to jednak film, który mogę polecić widzom z czystym sercem. Raczej jednorazówka dla nerdów mojego pokroju. Szkoda, bo naprawdę można było z tego wykrzesać znacznie, znacznie więcej, jednak scenarzysta po prostu dał ciała. A tak jest na raz i do zapomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz