Lost in Time jest nowym wydawnictwem na polskim rynku komiksowym i już na starcie kupiło moje wybredne serduszko. Do tego stopnia, że kupiłem ich premierowy komiks "Dziki ląd". O zapowiedzi i moich oczekiwaniach względem tego tytułu pisałem TUTAJ. Czy je spełnił? Tak. Zdecydowanie tak, a nawet odrobinę przewyższył. Spodziewałem się bowiem spokojnej narracji, nawiązania do historii Indii z okresu 1766-1767, nawiązań do kultury oraz wierzeń tamtego regiony. I to wszystko jest w tym komiksie.
Zacznijmy od trzech, moim zdaniem, najmocniejszych stron "Dzikiego lądu". Po pierwsze prowadzenie narracji. Mamy tutaj do czynienia z komiksem amerykańskim, choć przypomina on klasyczny frankon, zatem całość pierwotnie była wydana w zeszytach. Tych jest pięć i wszystkie znalazły miejsce w tym albumie. I tutaj pojawia się motyw narracji, bowiem w każdym zeszycie, czy w tym wypadku rozdziale, narratorem jest inna osoba. Jest to świetnie zobrazowane, gdyż każda z tych postaci pisze list, a autorzy zadbali, aby nie tylko różnił się on stylem, ale też czcionką oraz tłem "dymka". Wypada to tutaj zatem doskonale i mocno buduje klimat.
Drugą zaletą jest umiejętne połączenie klasycznego scenariusza z mitycznymi bestiami, tutaj wampirami i demonami z mitologii hinduistycznej, z tłem wydarzeń geopolitycznych, jakie naprawdę rozgrywały się w tamtych czasach. Zatem w obu wypadkach mamy zadufanych Brytyjczyków i ich lekceważące podejście do rdzennych mieszkańców Indii, za które przyszło im słono zapłacić. Ogólnie cała historia płynnie łączy się na obu płaszczyznach, przeplatając wspólne wątki. Ostatnią zaletą jest rysunek. U mnie trafił on idealnie w gust i strasznie, ale to strasznie żałuję, że nie jest on dużego formatu. Jest tam ogrom szczegółów, świetnie narysowane plenery, umiejętna zabawa światłem oraz cieniem i... to wszystko w klasycznym formacie. Trochę boli, szczególnie, że dział bonusowy na końcu oprócz leksykonu słów posiada przecudną galerię okładek.
Czy mimo tych zalet, "Dziki ląd" wylądował w moich zbiorach? Ano nie. Mimo wszystko okazał się dla mnie jednorazową przygodą. Świetną, pełną emocji i cudownie narysowaną, ale kompletnie nie czuję potrzeby, aby do tej pozycji wracać. Czemu? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ale chyba, przynajmniej w pewnym stopniu, miała wpływ na moją decyzję lektura "Indyjskiego włóczęgi". Oba komiksy posiadają zupełnie inną tematykę, jednak dzieją się w Indiach. Tam jakoś pokochałem głównego bohatera, zaś ostatni kadr sprawił, że ciarki przeszły mi po plecach. Tutaj tego nie było. Nie twierdzę, że inni odbiorą "Dziki ląd" tak jak ja. Być może u mnie przekłada się na ocenę też liczba przeczytanych komiksów z bardzo różnych gatunków. Przez to inaczej patrzę na nowe pozycje wydawnicze w Polsce. Nie żałuję jednak wydanych pieniędzy i na pewno w przyszłości sięgnę po kolejne komiksy wydawnictwa Lost in Time.
Zacznijmy od trzech, moim zdaniem, najmocniejszych stron "Dzikiego lądu". Po pierwsze prowadzenie narracji. Mamy tutaj do czynienia z komiksem amerykańskim, choć przypomina on klasyczny frankon, zatem całość pierwotnie była wydana w zeszytach. Tych jest pięć i wszystkie znalazły miejsce w tym albumie. I tutaj pojawia się motyw narracji, bowiem w każdym zeszycie, czy w tym wypadku rozdziale, narratorem jest inna osoba. Jest to świetnie zobrazowane, gdyż każda z tych postaci pisze list, a autorzy zadbali, aby nie tylko różnił się on stylem, ale też czcionką oraz tłem "dymka". Wypada to tutaj zatem doskonale i mocno buduje klimat.
Drugą zaletą jest umiejętne połączenie klasycznego scenariusza z mitycznymi bestiami, tutaj wampirami i demonami z mitologii hinduistycznej, z tłem wydarzeń geopolitycznych, jakie naprawdę rozgrywały się w tamtych czasach. Zatem w obu wypadkach mamy zadufanych Brytyjczyków i ich lekceważące podejście do rdzennych mieszkańców Indii, za które przyszło im słono zapłacić. Ogólnie cała historia płynnie łączy się na obu płaszczyznach, przeplatając wspólne wątki. Ostatnią zaletą jest rysunek. U mnie trafił on idealnie w gust i strasznie, ale to strasznie żałuję, że nie jest on dużego formatu. Jest tam ogrom szczegółów, świetnie narysowane plenery, umiejętna zabawa światłem oraz cieniem i... to wszystko w klasycznym formacie. Trochę boli, szczególnie, że dział bonusowy na końcu oprócz leksykonu słów posiada przecudną galerię okładek.
Czy mimo tych zalet, "Dziki ląd" wylądował w moich zbiorach? Ano nie. Mimo wszystko okazał się dla mnie jednorazową przygodą. Świetną, pełną emocji i cudownie narysowaną, ale kompletnie nie czuję potrzeby, aby do tej pozycji wracać. Czemu? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ale chyba, przynajmniej w pewnym stopniu, miała wpływ na moją decyzję lektura "Indyjskiego włóczęgi". Oba komiksy posiadają zupełnie inną tematykę, jednak dzieją się w Indiach. Tam jakoś pokochałem głównego bohatera, zaś ostatni kadr sprawił, że ciarki przeszły mi po plecach. Tutaj tego nie było. Nie twierdzę, że inni odbiorą "Dziki ląd" tak jak ja. Być może u mnie przekłada się na ocenę też liczba przeczytanych komiksów z bardzo różnych gatunków. Przez to inaczej patrzę na nowe pozycje wydawnicze w Polsce. Nie żałuję jednak wydanych pieniędzy i na pewno w przyszłości sięgnę po kolejne komiksy wydawnictwa Lost in Time.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz