16 lutego 2020

Żelazny diabeł

Obecnie w kinach leci ekranizacja książki "365 dni", która cieszy się ogromną popularnością. Dla mnie, zarówno książka jak i film, to popłuczyny oraz słabo napisany bełkot nieudolnie udający pornografię, bo koło erotyki to nawet nie stało. Nie zrozumcie mnie źle - daleko mi do osoby pruderyjnej. Mam w swej kolekcji komiksowej kilka tytułów pornograficznych, lubię z żoną oglądać dobre kino erotyczne pokroju "Emmanuelle" czy "Dzikiej orchidei" i tak dalej. Innymi słowy, lubię seks, mam w tym doświadczenie (tak, nie boję się tego określenia) i twierdzę, że powinno się o tych sprawach rozmawiać. Uważam też, że książki i komiksy pornograficzne mogą mieć ciekawą fabułę. Dajmy na ten przykład hiszpańską serię "Cicca Dum-Dum", "Druuna" albo nawet francuski erotyk "Pinokia". Owszem, fabuła nie ma tam wielkiego znaczenia, ale mimo wszystko jest w miarę składna. Tymczasem z obrazoburczych komiksów wychodzących spod ręki twórców amerykańskich, bije jedynie niedojrzałość okraszona ładnym rysunkiem. A przynajmniej tak to na razie wygląda z mojej perspektywy.

"Żelazny diabeł" powstał w latach 90-tych XX wieku, kilka lat po spektakularnym "Black Kiss" z 1988 roku, o którym pisałem TUTAJ. Komiks Howarda Chaykinsa był mocny, odarty z cenzury, obrazoburczy i pełen pornografii z pretensjonalną fabułą. Szokował, ale robił to smacznie, choć miejscami naprawdę dziwnie, gdy widzieliśmy na kadrach hermafrodytę albo wampirzycę. Tymczasem praca Franka Thorne'a jest po prostu niesmaczna. I tutaj pojawia się ogromny problem, bowiem jego rysunki są wspaniałe. To inny styl niż u Chaykinsa, ale nadal bardzo udany, piękny i pełen udanego erotyzmu, przynajmniej w pewnych scenach.

Problem polega na tym, że budowane przez rysunek seksualne napięcie potrafi nagle wyparować, gdy natrafiamy na sceny wzięte rodem ze szczeniackich wizji upalonych tanim ziołem hipisów. Serio, to tak jakbym oglądał na początku "Emmanuelle", potem zaczęła ona przechodzić w coś ze stajni wytwórni X-Art (nie udawajcie, że nie wiecie o czym mowa), a następnie bez żadnego kontekstu przeszła w ostre, grupowe BDSM gdzie ze wszystkich stron leci sperma i złoty deszcz. Dokładnie to dostajemy w "Żelaznym diable" Pierwszy zeszyt jest całkiem podniecający, a każdy kolejny coraz słabszy, nudniejszy i przypomina swoim poziomem niewyżytego nastolatka z przerostem ambicji, który jednak ma talent do rysunku.

Dla mnie to była taka nieudolna próba zrobienia czegoś bardziej obrazoburczego od "Black Kiss", co finalnie się nie udało. Do tego autor i księgarnia komiksowa sprzedająca jego prace, nagle miały na pieńku z religijnymi ruchami, oskarżającymi ich między innymi o szerzenie pedofilii, znieważenie wartości moralnych itp. Oczywiście oskarżenia były na wyrost, choć w komiksie są sceny ocierające się o nekrofilię, gore, a nawet jest jedna scena z zoofilią w roli głównej. Ostatecznie autor proces wygrał, oskarżenia oddalono i zamiast zakończyć serię tak jak chciał, zupełnie zmienił zamysł finalnego zeszytu robiąc brzydką, nieudolną i nudną parodię odnoszącą się do całej afery. W moich oczach zachował się zatem, jak głupi nastolatek, który narysował przy nauczycielce i całej klasie kutasa na tablicy i był z tego dumny, bo klasa się śmiała. Bardzo niski poziom.

Czy zatem "Żelazny diabeł" to kompletny crap? Nie. To cholernie nierówny komiks pornograficzny, który jednych odrzuci, a innych pewnie zachwyci swą "odwagą". Dla mnie to szczeniacki wybryk. Pięknie narysowany, ale w wielu miejscach zwyczajnie niesmaczny i ostatecznie nie pobudził on mnie tak, jak choćby zrobiła to "Cicca Dum-Dum", "Druuna" albo nawet wspominany tutaj wielokrotnie "Black Kiss". Z drugiej strony cieszę się, że wydawnictwo Planeta Komiksów ma odwagę na publikowanie komiksów pornograficznych i erotycznych. Jest to naprawdę ogromny segment, w którym jest w czym przebierać. Może zatem doczekam się kiedyś polskich publikacji takich tytułów, jak "Blue Panels", "Eva Medusa", czy komiksy Hugdeberta. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz