Gdy miałem 10 lat, mój wujek, Piotr Kwasigroch, opowiadał mi o tym, jak przeżył wojnę. Spędził ją w KL Stutthof, gdzie trafił na samym początku września, w jednym z pierwszych transportów. Opuścił go zimą 1945 roku, pod koniec stycznia, w marszu śmierci, gdy Armia Czerwona zbliżała się do obozu. Udało mu się uciec, co nie oznaczało dla niego końca piekła, bo jak mi wspominał, Czerwonoarmiści nie byli wiele lepsi od SS-manów. Czytając "Kroniki Francine R." zacząłem sobie przypominać wieczory spędzone razem z wujkiem Kwasigrochem, gdyż po wielu latach od jego śmierci, okazało się, że byłem jedną z nielicznych osób, którym opowiadał o swoim pobycie w Stutthofie. Podobnie jak wujek Kazimierz Eidtner, który podczas Kampanii Wrześniowej trafił najpierw do niewoli radzieckiej, potem do łagrów, a następnie z Armią Andersa zaszedł aż pod Monte Casino, gdzie uczestniczył w walkach o klasztor. Po dziś dzień pamiętam, jak pierwszy raz pokazał mi swój order Virtuti Militari, gdy miałem 6 czy 7 lat. Wtedy też zaczęła się moja wielka fascynacja II Wojną Światową, a krewni i ich przyjaciele, którzy ją przeżyli, przez lata dzielili się ze mną opowieściami z tamtych czasów. Często mrocznymi, wręcz makabrycznymi, które wryły mi się głęboko w pamięć. Dziś zupełnie inaczej spoglądam na filmy, książki czy komiksy poświęcone temu okresowi. Francine Rivollier, bo o niej mowa w tutaj omawianym komiksie, też przeżyła piekło, choć wiele osób zarzucało jej, że z biegiem czasu wyolbrzymiała pewne rzeczy. Boris Golzio, daleki krewny Francine postanowił jednak pójść jej wspomnieniami i spisać je w formie komiksu, co zajęło mu kilkanaście lat. Dziś ta opowieść trafiła w moje ręce i mogę ją skonfrontować z historiami człowieka, który całą wojnę spędził pod katowskim batem.
Wybaczcie mi jeśli podejdę w tym materiale nieco zbyt osobiście do pewnych wydarzeń, ale inaczej nie umiem. Muszę jednak w tym miejscu podkreślić - to jest świetnie opracowany komiks, rewelacyjnie narysowany, dobrze obrazujący piekło, jakie zgotowali ludziom Niemieccy okupanci za czasów III Rzeszy. Nie oznacza to, że należy dziś za to karać młodych Niemców, bo nawet mój wujek Kwasigroch twierdził, że wnuk nie ma prawa płacić za grzechy swego dziada. Chyba, że mowa o Anglikach albo Francuzach, bo ich uważał, podobnie jak wujek Kazimierz, za tchórzy oraz zdrajców. Obaj obwiniali te narody za to, że w 1939 po wypowiedzeniu wojny Niemcom, nic nie zrobili. Że tylko biernie patrzyli, jak wykrwawia się Europa, a potem na końcu i tak potraktowali część sojuszników, w tym głównie Polaków, niczym śmieci.
No właśnie. Tutaj pojawia się perspektywa, bowiem Francine podobnie myślała o Polkach, które spotkała w obozie koncentracyjnym Ravensbrück. Dla niej były one brudne, wrogo nastawione i nienawidziły Francuzek. Sam autor usprawiedliwia swą krewną i wyjaśnia w swym komiksie skąd mogło brać się takie podejście, choć o wiele bardziej wartościowa na tym polu jest przedmowa Joanny Ostrowskiej, która moim zdaniem, powinna znaleźć się w KAŻDYM wydaniu tego komiksu. Czemu? Bo tłumaczy właśnie to o czym wspomniałem - spojrzenie na holocaust i piekło II Wojny Światowej z różnych stron. To ważne, bo pozwala nam, ludziom wychowanym w popkulturowym kulcie tego makabrycznego konfliktu, spojrzeć na niego bardziej racjonalnie. Gry czy filmy prawie zawsze wypaczają rzeczywistość, gloryfikując tylko "tych dobrych" i piętnując Niemców oraz Japończyków, a prawda była zupełnie inna.
Francine uważała, że wszelkie Niemki jakie trafiały do obozu w Ravensbrück, to kryminalistki, zabójczynie i tak dalej. Joanna Ostrowska oraz Boris Golzio prostują jednak tą tezę, bowiem większość takich kobiet trafiła tam z powodów politycznych. Były komunistkami, kobietami nie popierającymi ideologii nazistowskiej lub oddanymi dawnemu systemowi, czyli Republice Weimarskiej. Do obozów trafiały też osoby uznane za aspołeczne, czyli lesbijki lub sufrażystki. Francine tego jednak nie widziała. Dla niej, tak samo jak dla moich krewnych, w tamtych czasach Niemiec to był wróg i trudno się temu dziwić. Z drugiej strony sami wspominali, że nie każdy Niemiec był zły, a tych najgorszych nazywali po prostu szwabami.
Na tym polu widzę wiele podobieństw opowieści Francine do tego, co mówił mi wujek Kwasigroch. SS-mani nie byli ludźmi. To były bestie. Dla nich więźniowie oznaczali mniej niż bydło, choć wedle relacji wujka, prawdziwy koszmar zaczął się latem 1944, gdy Niemcom palił się grunt pod nogami. Kolejna fala mordów przyszła jesienią po upadku Powstania Warszawskiego, o czym wspomina nawet Francine. Dużo Polek z Warszawy trafiło bowiem do Ravensbrück, gdzie Niemcy przeprowadzali na nich eksperymenty medyczne. Opisy zawarte w komiksie to i tak czubek góry lodowej, porównując do tego o czym wspominał mój wujek. W Stutthofie nikt nie chciał trafić na blok szpitalny, bowiem miało się mizerne szanse wyjścia cało z takiego miejsca. Pamiętam opowieść, o tym, jak pewien niemiecki lekarz (nigdy nie usłyszałem jego nazwiska) wybrał grupę 10 mężczyzn w różnym wieku, od 10 do 60 lat. Przez kilka miesięcy łamano im regularnie kończyny w tych samych miejscach sprawdzając tempo regeneracji tkanki. Gdy więźniowie nie byli już zdatni po prostu się ich pozbywano i brano nową grupę. Francine również wspomina o eksperymentach, ale nie podaje szczegółów, bo miała to szczęście, że była Francuzką i ich nie doświadczyła. Niemcy wybierali głównie Polaków, Rosjan i Żydów do takich celów, a Francuzi... cóż, część z nich była przecież sojusznikami.
"Kroniki Francine R." to bardzo wartościowa lektura, bo pozwala spojrzeć na holocaust oczami osoby, która się o niego otarła. Nie była w samym jej centrum, nie spędziła w tym systemie 5 lat, nie była torturowana, choć i tak otarła się o śmieć z powodu niedożywienia i katorżniczej pracy. Relacja Francine jest ważna, jest potrzebna, bo w zestawieniu z innymi relacjami pozwala naszemu pokoleniu wyrobić sobie lepszy i szerszy obraz tamtego makabrycznego okresu. Bowiem nic nie było wtedy czarno-białe, jak to pokazują filmy. Mojego dziadka uratował radziecki oficer, zaś prababcia uratowała młodego Niemca, pragnącego tylko wrócić do domu. To był chaos, prawdziwe wrota piekieł i dziś musimy się o tym uczyć, musimy pamiętać, aby już nigdy ten koszmar nie powrócił. Bo kolejnego możemy zwyczajnie nie przetrwać.
No właśnie. Tutaj pojawia się perspektywa, bowiem Francine podobnie myślała o Polkach, które spotkała w obozie koncentracyjnym Ravensbrück. Dla niej były one brudne, wrogo nastawione i nienawidziły Francuzek. Sam autor usprawiedliwia swą krewną i wyjaśnia w swym komiksie skąd mogło brać się takie podejście, choć o wiele bardziej wartościowa na tym polu jest przedmowa Joanny Ostrowskiej, która moim zdaniem, powinna znaleźć się w KAŻDYM wydaniu tego komiksu. Czemu? Bo tłumaczy właśnie to o czym wspomniałem - spojrzenie na holocaust i piekło II Wojny Światowej z różnych stron. To ważne, bo pozwala nam, ludziom wychowanym w popkulturowym kulcie tego makabrycznego konfliktu, spojrzeć na niego bardziej racjonalnie. Gry czy filmy prawie zawsze wypaczają rzeczywistość, gloryfikując tylko "tych dobrych" i piętnując Niemców oraz Japończyków, a prawda była zupełnie inna.
Francine uważała, że wszelkie Niemki jakie trafiały do obozu w Ravensbrück, to kryminalistki, zabójczynie i tak dalej. Joanna Ostrowska oraz Boris Golzio prostują jednak tą tezę, bowiem większość takich kobiet trafiła tam z powodów politycznych. Były komunistkami, kobietami nie popierającymi ideologii nazistowskiej lub oddanymi dawnemu systemowi, czyli Republice Weimarskiej. Do obozów trafiały też osoby uznane za aspołeczne, czyli lesbijki lub sufrażystki. Francine tego jednak nie widziała. Dla niej, tak samo jak dla moich krewnych, w tamtych czasach Niemiec to był wróg i trudno się temu dziwić. Z drugiej strony sami wspominali, że nie każdy Niemiec był zły, a tych najgorszych nazywali po prostu szwabami.
Na tym polu widzę wiele podobieństw opowieści Francine do tego, co mówił mi wujek Kwasigroch. SS-mani nie byli ludźmi. To były bestie. Dla nich więźniowie oznaczali mniej niż bydło, choć wedle relacji wujka, prawdziwy koszmar zaczął się latem 1944, gdy Niemcom palił się grunt pod nogami. Kolejna fala mordów przyszła jesienią po upadku Powstania Warszawskiego, o czym wspomina nawet Francine. Dużo Polek z Warszawy trafiło bowiem do Ravensbrück, gdzie Niemcy przeprowadzali na nich eksperymenty medyczne. Opisy zawarte w komiksie to i tak czubek góry lodowej, porównując do tego o czym wspominał mój wujek. W Stutthofie nikt nie chciał trafić na blok szpitalny, bowiem miało się mizerne szanse wyjścia cało z takiego miejsca. Pamiętam opowieść, o tym, jak pewien niemiecki lekarz (nigdy nie usłyszałem jego nazwiska) wybrał grupę 10 mężczyzn w różnym wieku, od 10 do 60 lat. Przez kilka miesięcy łamano im regularnie kończyny w tych samych miejscach sprawdzając tempo regeneracji tkanki. Gdy więźniowie nie byli już zdatni po prostu się ich pozbywano i brano nową grupę. Francine również wspomina o eksperymentach, ale nie podaje szczegółów, bo miała to szczęście, że była Francuzką i ich nie doświadczyła. Niemcy wybierali głównie Polaków, Rosjan i Żydów do takich celów, a Francuzi... cóż, część z nich była przecież sojusznikami.
"Kroniki Francine R." to bardzo wartościowa lektura, bo pozwala spojrzeć na holocaust oczami osoby, która się o niego otarła. Nie była w samym jej centrum, nie spędziła w tym systemie 5 lat, nie była torturowana, choć i tak otarła się o śmieć z powodu niedożywienia i katorżniczej pracy. Relacja Francine jest ważna, jest potrzebna, bo w zestawieniu z innymi relacjami pozwala naszemu pokoleniu wyrobić sobie lepszy i szerszy obraz tamtego makabrycznego okresu. Bowiem nic nie było wtedy czarno-białe, jak to pokazują filmy. Mojego dziadka uratował radziecki oficer, zaś prababcia uratowała młodego Niemca, pragnącego tylko wrócić do domu. To był chaos, prawdziwe wrota piekieł i dziś musimy się o tym uczyć, musimy pamiętać, aby już nigdy ten koszmar nie powrócił. Bo kolejnego możemy zwyczajnie nie przetrwać.
Dzięki za podzielenie się swoją historią oraz własne spojrzenie na ten komiks!
OdpowiedzUsuń