Pamiętam, jak w styczniu 1999 roku szedłem do kina "Warszawa" w Gdyni, na "Zagubionych w kosmosie". Miałem wtedy 16 lat, byłem wielkim fanem kina science fiction wszelkiej maści, w tym tego naprawdę niskobudżetowego, i jak na złość na dworze szalała zamieć. Wszedłem więc do kina oblepiony śniegiem, przemarznięty, a Pepsi w moim plecaku zaczęła powoli zamarzać. Liczyłem wtedy na porządne kino akcji w kosmosie, szczególnie że w filmie występował Garry Oldman i William Hurt. Niestety "dzieło" Stephena Hopkinsa, do którego scenariusz napisał Akiva Goldsman, okazało się być niemal totalnym rozczarowaniem. Dlatego gdy zobaczyłem zwiastun serialu "Lost in space" z logiem Netflix, nadzieja po raz drugi wlała się w moje serce. Jednak i tym razem czekał mnie bardzo mocny zawód. Przygotowany na serial familijny, nie spodziewałem się... tego czegoś. Od razu uprzedzam, że w tej recenzji nie będę delikatny wobec autorów serialu, bowiem zawiedli oni moje oczekiwania znacznie bardziej niż Hopkins i Goldsman razem wzięci.
Zacznijmy od jednej, dość istotnej, informacji. Nigdy nie miałem styczności z oryginalnym serialem "Lost in space" z lat 1965-1968. Wiem o czym traktował scenariusz, jakie postaci tam występowały i ogólny rys fabularny, jednak samego serialu nigdy nie oglądałem. Po drugie sięgając po produkcję z Netflixa, byłem nastawiony na bardzo lekkie przygodowe kino science fiction, gdzie jednak człon "science" nie zostanie potraktowany zbyt mocno po macoszemu. Niestety w moich oczach został on zgwałcony tak brutalnie, że seksualna orgia, gdzie grupa krasnoludów obraca elfkę, jest jedynym stosownym porównaniem przychodzącym mi na myśl. Na domiar złego, nie jest to najgorsza wada filmu, bowiem obok mamy jeszcze brutalniejszy gwałt na logice. To co odwalają czasem postacie na ekranie przeczy nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale elementarnym zasadom rozumowania. poziom absurdu sięga czasem takiego stopnia, że bez alkoholu po prostu nie szło tego oglądać. Już absurdalny horror, będący też pastiszem, "Krwawa uczta" miał więcej sensu w zachowaniu postaci.
Zacznijmy jednak od rysu fabularnego, bo ten w ogólnym rozrachunku jest ciekawy. Rys fabularny, nie sama fabuła. Tajemniczy robot atakuje okręt kolonialny ludzi, który zmierza do Nowego Świata. Ziemia jest zanieczyszczona i przeludniona, zaczyna tam też brakować surowców naturalnych, zatem ludzkość postanawia zwinąć manatki. Oczywiście dotyczy to tylko grupy wybrańców, choć kursy na Alfa Centaurii, planetę gdzie ludzie mają zacząć nowy rozdział swej historii, trwają już jakiś czas. Niestety obecny lot zboczył z kursu w wyniku dziwnego zdarzenia i ataku wspomnianego wcześniej robota. W efekcie tego koloniści wylądowali na nieznanej planecie w nieznanym im układzie gwiezdnym. Ciężko uszkodzony okręt kolonialny pozostał na orbicie, zaś kilkadziesiąt wahadłowców klasy Jupiter, będących w istocie czymś na kształt arek przeznaczonych dla rodzin, wylądowało, czy też rozbiło się, na powierzchni planety.
Widz ogląda perypetie rozbitków, głównie z perspektywy rodziny Robinsonów, składającej się z pięciu osób. Johna, głowy rodziny będącego zawodowym żołnierzem, jego żony Maureen, doktor fizyki w dziedzinie astronomii, oraz ich dwóch córek, Judy i Penny, i syna Willa. Warto zaznaczyć, że Judy jest z pierwszego małżeństwa Maureen, co łatwo zapamiętać, gdyż jest czarna. Gdybym miał powiedzieć, która z wyżej wymienionych postaci najbardziej mnie frustrowała, to postawiłbym znak równości pomiędzy wszystkimi żeńskimi rolami. Są napisane oraz zagrane tragicznie. Nie oznacza to, że postacie męskie są napisane dobrze, bowiem cała rodzinka Robinsonów, to banda kretynów z wodogłowiem, która gwałci logikę na każdym możliwym kroku. Co prawda John i Will mają przebłyski intelektu, jednak dzieje się to niezwykle sporadycznie. Nie wiem co ćpali scenarzyści tego serialu, ale musiał być to wyjątkowo mocny towar, bowiem gdyby w realnym świecie podjąć takie decyzje, jak to robią filmowe postacie, przygoda skończyłaby się po 20 minutach. No może 30, jeśli doliczymy napisy końcowe.
Ja rozumiem, że to miała być fikcja i przygoda dla młodszego odbiorcy, ale gdy widzę kiedy grupa osób, o rzekomo wysokim poziomie IQ, nie potrafi zastosować elementarnej wiedzy zdobywanej na obozie harcerskim, to coś się we mnie gotuje. Szczególnie, że ci ludzie mają budować nowy świat na obcej planecie. Niestety inne postacie również wypadają słabo. Jedynym wyjątkiem jest niejaka doktor Smith, a raczej kobieta podająca się za nią, o czym wiemy od pierwszego odcinka, oraz mechanik Don West. Tylko ci bohaterowie korzystają z mózgu, mają jakieś cele, a ich działania są sensownie umotywowane. Jest jeszcze tajemniczy robot, który szybko dołącza do rodziny Robinsonów, ale niestety jego rola w praktyce jest mocno ograniczona. Szkoda, bo mógł być naprawdę o wiele bardziej rozbudowaną postacią.
O prawach fizyki nie będę się już rozpisywał, bo szkoda czasu. Powiedzmy sobie w skrócie - nie istnieją. Tak po prostu, bowiem to co widzimy na ekranie, łamie wszystko czego uczyliśmy się w szkole podstawowej, począwszy od tego jak zamarza woda, po astronomię.Towarzyszące tym zabiegom efekty CGI są, mówiąc wprost, zrobione mocno na wyrost. Niekiedy komputer aż razi po oczach swą sztucznością i sztywnością animacji. Lepiej wypada scenografia, choć i ta potrafi czasem kuleć. Największym plusem są kostiumy oraz zdjęcia i montaż. Wodotrysków co prawda nie ma, ale też nic nie razi po oczach. Muzykę pomijam, bo kompletnie nie zapadła mi w pamięci. Coś tam brzdąkało w trakcie seansu, ale na tym w zasadzie rola oprawy muzycznej się kończy.
Dla mnie "Zagubieni w kosmosie" to wyjątkowo słaby i zupełnie niepotrzebny serial. Jakiś pomysł tam był, ogólny rys fabularny nawet ciekawy, dwie postacie zapadły mi w pamięci, ale to zdecydowanie za mało, abym chciał sięgnąć po drugi sezon. oczywiście jeśli ten w ogóle powstanie. Tak naprawdę dotrwałem do końca tylko z powodu doktor Smith i Dona Westa, ale nawet ich wątki skończyły się nieciekawie, a ostatni odcinek był kanonadą absurdów z kiepskim finałem. Osobiście nie polecam tego serialu. Lepiej wybrać coś innego lub pójść na spacer. Z pewnością będzie to lepiej spożytkowany czas.
Zacznijmy od jednej, dość istotnej, informacji. Nigdy nie miałem styczności z oryginalnym serialem "Lost in space" z lat 1965-1968. Wiem o czym traktował scenariusz, jakie postaci tam występowały i ogólny rys fabularny, jednak samego serialu nigdy nie oglądałem. Po drugie sięgając po produkcję z Netflixa, byłem nastawiony na bardzo lekkie przygodowe kino science fiction, gdzie jednak człon "science" nie zostanie potraktowany zbyt mocno po macoszemu. Niestety w moich oczach został on zgwałcony tak brutalnie, że seksualna orgia, gdzie grupa krasnoludów obraca elfkę, jest jedynym stosownym porównaniem przychodzącym mi na myśl. Na domiar złego, nie jest to najgorsza wada filmu, bowiem obok mamy jeszcze brutalniejszy gwałt na logice. To co odwalają czasem postacie na ekranie przeczy nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale elementarnym zasadom rozumowania. poziom absurdu sięga czasem takiego stopnia, że bez alkoholu po prostu nie szło tego oglądać. Już absurdalny horror, będący też pastiszem, "Krwawa uczta" miał więcej sensu w zachowaniu postaci.
Zacznijmy jednak od rysu fabularnego, bo ten w ogólnym rozrachunku jest ciekawy. Rys fabularny, nie sama fabuła. Tajemniczy robot atakuje okręt kolonialny ludzi, który zmierza do Nowego Świata. Ziemia jest zanieczyszczona i przeludniona, zaczyna tam też brakować surowców naturalnych, zatem ludzkość postanawia zwinąć manatki. Oczywiście dotyczy to tylko grupy wybrańców, choć kursy na Alfa Centaurii, planetę gdzie ludzie mają zacząć nowy rozdział swej historii, trwają już jakiś czas. Niestety obecny lot zboczył z kursu w wyniku dziwnego zdarzenia i ataku wspomnianego wcześniej robota. W efekcie tego koloniści wylądowali na nieznanej planecie w nieznanym im układzie gwiezdnym. Ciężko uszkodzony okręt kolonialny pozostał na orbicie, zaś kilkadziesiąt wahadłowców klasy Jupiter, będących w istocie czymś na kształt arek przeznaczonych dla rodzin, wylądowało, czy też rozbiło się, na powierzchni planety.
Widz ogląda perypetie rozbitków, głównie z perspektywy rodziny Robinsonów, składającej się z pięciu osób. Johna, głowy rodziny będącego zawodowym żołnierzem, jego żony Maureen, doktor fizyki w dziedzinie astronomii, oraz ich dwóch córek, Judy i Penny, i syna Willa. Warto zaznaczyć, że Judy jest z pierwszego małżeństwa Maureen, co łatwo zapamiętać, gdyż jest czarna. Gdybym miał powiedzieć, która z wyżej wymienionych postaci najbardziej mnie frustrowała, to postawiłbym znak równości pomiędzy wszystkimi żeńskimi rolami. Są napisane oraz zagrane tragicznie. Nie oznacza to, że postacie męskie są napisane dobrze, bowiem cała rodzinka Robinsonów, to banda kretynów z wodogłowiem, która gwałci logikę na każdym możliwym kroku. Co prawda John i Will mają przebłyski intelektu, jednak dzieje się to niezwykle sporadycznie. Nie wiem co ćpali scenarzyści tego serialu, ale musiał być to wyjątkowo mocny towar, bowiem gdyby w realnym świecie podjąć takie decyzje, jak to robią filmowe postacie, przygoda skończyłaby się po 20 minutach. No może 30, jeśli doliczymy napisy końcowe.
Ja rozumiem, że to miała być fikcja i przygoda dla młodszego odbiorcy, ale gdy widzę kiedy grupa osób, o rzekomo wysokim poziomie IQ, nie potrafi zastosować elementarnej wiedzy zdobywanej na obozie harcerskim, to coś się we mnie gotuje. Szczególnie, że ci ludzie mają budować nowy świat na obcej planecie. Niestety inne postacie również wypadają słabo. Jedynym wyjątkiem jest niejaka doktor Smith, a raczej kobieta podająca się za nią, o czym wiemy od pierwszego odcinka, oraz mechanik Don West. Tylko ci bohaterowie korzystają z mózgu, mają jakieś cele, a ich działania są sensownie umotywowane. Jest jeszcze tajemniczy robot, który szybko dołącza do rodziny Robinsonów, ale niestety jego rola w praktyce jest mocno ograniczona. Szkoda, bo mógł być naprawdę o wiele bardziej rozbudowaną postacią.
O prawach fizyki nie będę się już rozpisywał, bo szkoda czasu. Powiedzmy sobie w skrócie - nie istnieją. Tak po prostu, bowiem to co widzimy na ekranie, łamie wszystko czego uczyliśmy się w szkole podstawowej, począwszy od tego jak zamarza woda, po astronomię.Towarzyszące tym zabiegom efekty CGI są, mówiąc wprost, zrobione mocno na wyrost. Niekiedy komputer aż razi po oczach swą sztucznością i sztywnością animacji. Lepiej wypada scenografia, choć i ta potrafi czasem kuleć. Największym plusem są kostiumy oraz zdjęcia i montaż. Wodotrysków co prawda nie ma, ale też nic nie razi po oczach. Muzykę pomijam, bo kompletnie nie zapadła mi w pamięci. Coś tam brzdąkało w trakcie seansu, ale na tym w zasadzie rola oprawy muzycznej się kończy.
Dla mnie "Zagubieni w kosmosie" to wyjątkowo słaby i zupełnie niepotrzebny serial. Jakiś pomysł tam był, ogólny rys fabularny nawet ciekawy, dwie postacie zapadły mi w pamięci, ale to zdecydowanie za mało, abym chciał sięgnąć po drugi sezon. oczywiście jeśli ten w ogóle powstanie. Tak naprawdę dotrwałem do końca tylko z powodu doktor Smith i Dona Westa, ale nawet ich wątki skończyły się nieciekawie, a ostatni odcinek był kanonadą absurdów z kiepskim finałem. Osobiście nie polecam tego serialu. Lepiej wybrać coś innego lub pójść na spacer. Z pewnością będzie to lepiej spożytkowany czas.