9 sierpnia 2017

Lucky Luke #34: Dalton City

Przygody Lucky Lucke'a, które wyszły spod rąk Morrisa i Goscinnego to zdecydowanie najlepsza część serii. Chyba nie minę się z prawdą jeśli powiem, że to wręcz kwintesencja tych zabawnych, przesyconych satyrą, ale również kapką historii, komiksowych westernów. "Dalton City" jest tego idealnym przykładem, gdzie humor, czasami wręcz ocierający się absurd, miesza się z ciekawą przygodą nawiązując do ciemnej strony Dzikiego Zachodu. Mowa oczywiście o wszelkiej maści desperados, którzy zatruwali życie spokojnych mieszkańców dzikich regionów Ameryki. Ci rabusie często gościli w miastach, które można nazwać ostoją bezprawia, a takich miejsc na mapie w drugiej połowie XIX wieku było sporo na terenie USA. Jednak zawsze znalazł się ktoś, kto potrafił zaprowadzić porządek.

Witajcie w Fenton Town. Mieście bezprawia, szulerów, morderców i wszelkiej maści typów spod ciemnej gwiazdy z oszustami chrzczącymi whisky na czele. Tutaj tylko dwoje ludzi może zbić majątek - grabarz, który nie narzeka na brak klientów, chyba że panuje gry co skutecznie zmniejsza liczbę zgonów od postrzałów, oraz założyciel miasta Dean Fenton. Właściciel kasyna, saloonu, restauracji i wielu innych przybytków otrzymuje swój procent o wszystkich ludzi prowadzących interesy w jego mieście. Sprawa komplikuje się gdy do tego nieba dla przestępców przybywa Lucky Luke w osobie szeryfa i szybko rozprawia się z Fentonem. Gdy ten trafia do więzienia, miasto pustoszeje, a na miejsce brakującego właściciela postanawiają wskoczyć bracia Daltonowie.

Musze przyznać, że liczba gagów w tym zeszycie jest naprawdę ogromna. Humor miejscami jest naprawdę absurdalny, jednak genialnie wpisuje się to w konwencję całej serii. Śmiało można rzecz, że to najlepsze czasy Lucky Luke'a i dobrze, że postanowiono je odświeżyć dzisiejszej widowni. Zarówno młodszej mogącej nie mieć jeszcze do czynienia z tym bohaterem, jak i starszej dobrze pamiętającej czasy gdy biegło się do księgarni (a we wczesnych latach 90-tych czasem nawet do kiosku) po nowy zeszyt Asteriksa, Thorgala czy Lucky Luke'a. Mimo upływu tylu lat seria nie postarzała się ani o dzień i potrafi nadal bawić do łez.


W tym konkretnym przypadku spora zasługa spada na najgłupszego psa Dzikiego Zachodu, czyli Bzika, znanego w Polsce też jako Rintinkan. Zresztą ta postać jest parodią jednego z pierwszych sławnych psów występujących w filmach. Gagi związane z tym psiskiem zawsze bawią, a jego postać nigdy się nie nudzi. Można powiedzieć, ze to taki wioskowy głupek o dobrych intencjach, który często pakuje braci daltonów w kłopoty. Wiecie, taki pies tropiący co sam się zgubił na polanie w bezchmurny dzień sto metrów od celu. Sami Daltonowie również dostarczają sporo rozrywki czytelnikowi i tym razem nie jest to tylko zasługa Averella. Choć on również będzie miał kilka genialnych występów, jak zawsze zresztą.

Rysunek Morrisa przeżywa tutaj chyba swój złoty okres, przynajmniej w odniesieniu do tej serii, której zresztą jest twórcą. To on wymyślił wszak głównego bohatera, a gdy kilka lat później zaczął współpracę z Goscinnym, stworzyli razem aż 29 albumów. Są to zdecydowanie najlepsze, zarówno z rysunku jak i scenariusza, przygody Lucky Luke'a. Rysunek jest miły dla oka, świetnie parodiuje wiele znanych twarzy ówczesnego świata mediów oraz polityki, a przy tym trzyma unikalny klimat filmowych westernów. Czego chcieć więcej?

"Dalton City" to jedna z ciekawszych przygód Luke'a i ciesze się, że mogłem ją sobie przypomnieć. Tak jak wiele innych tomów z tej serii, nie pamiętałem już jej fabuły, a sporej liczby nawet nie dane było mi przeczytać. Dlatego z pewną dozą nostalgii, ale także nieukrywaną radością sięgam po każdy na nowo wydany album samotnego kowboja, który na końcu odjeżdża ku zachodzącemu słońcu.