24 lipca 2017

Anihilacja #2

Pierwszy tom "Anihilacji" bardzo mi się podobał, choć zaznaczyłem, że nie była to lektura wysokich lotów. Tymczasem drugi album zarył o glebę tak mocno, że rozrzuciło jego szczątki w promieniu kilku kilometrów. Znów mamy trzy opowieści i trzech bohaterów, ale jest to napisane tragicznie. Tak. "Anihilacja #2" jest po prostu beznadziejnie napisanym komiksem, czego dowodem może być choćby fakt, że autentycznie zasnąłem przy jej lekturze... dwa razy. Brakuje Draxa, brakuje wyszczekanej nastolatki, brakuje Novy, a zamiast tego jest trzech nowych herosów, z których każdy wypada przy poprzedniej trójce jak zasmarkany dzieciak. Przedstawiam wam zatem najnudniejszą opowieść, jaką przyszło mi do tej pory przeczytać od bardzo dawna.

Pierwsza historia dotyczy Silver Surfera, byłego herolda Galactusa. Jakoś nigdy do mnie nie przemawiał ten bohater. Wiecie, nagi, srebrny facet, przemierzający kosmos na desce surfingowej w poszukiwaniu planet, którymi mógłby pożywić się jego Pan. Niby geneza powstania tej postaci ma sens, gdyż oddał się na służbę Galactusowi aby ten nie zeżarł jego rodzimej planety, ale i tak to w co został zmieniony zawsze mnie śmieszyło. Tak czy inaczej nasz Surfer przemierza kosmos natykając się na ruiny miejsc, które padły ofiarą Fali Anihilacji. Okazuje się, że jej przywódca Lord Anihilus (wielki, inteligentny robal, ze Strefy Negatywnej) pragnie pojmać wszystkich heroldów Galactusa (a jest ich trochę) aby wchłonąć ich moc. Silver Surfer postanawia się temu przeciwstawić i zaczyna walkę z sługusami Anihilusa.

Odcinek chciał chyba pokazać, że to co robi Anihilus niczym nie odbiega od czynów Galactusa i Silver Surfer jest również odpowiedzialny za śmierć miliardów istnień. Problem w tym, że fabularnie wypada to beznadziejnie. Głównie ma to miejsce podczas pojedynków Surfera z Ravenousem, jednym z generałów Anihilusa, odpowiedzialnym za tropienie Heroldów. Ich pojedynki są nudne, ale puste gadki o sensie niszczenia całych planet jeszcze gorsze. Miejscami zastanawiałem się co przyświecało autorom tego "dzieła", gdy pisali tak naiwny scenariusz. Rysunek w tej historii też nie powala na kolana, choć był chyba najlepszy z całego albumu. Jedyne co mi przypadło w nim do gustu to kolorystyka, oddająca mroczny klimat kosmosu pełnego zniszczonych światów. Cała reszta, szczególnie postacie, wypadła nieciekawie.


Drugi rozdział opisuje losy skrulla imieniem Kl'rt, znanego powszechnie jako Super-Skrull. Gość posiada moce wszystkich członków Fantastycznej Czwórki, ale zbyt często dostawał od nich baty, więc popadł w niełaskę. Gdy jednak odmówiono mu wsparcia aby mógł zniszczyć Żniwiarza Smutku, super broń niszczącą planety i przerabiającą je na pokarm dla Fali Anihilacji, zbuntował się i zbiegł wraz z pomocą młodego mechanika. Super-Skrull postanawia poprosić swego wroga, Mr. Fantastic, aby ten przeniósł go do Strefy Negatywnej, gdzie zbierze armię wystarczającą do powstrzymania Żniwiarza.

Pierwszy zarzut jaki mam do tej historii to idiotyczna fabuła. Całość jest zwyczajnie głupia, a miejscami powala absurdem. Sam plan przedostania się do Strefy Negatywnej i zebrania tam armii, nie wiadomo jak i z kogo, aby powstrzymać coś co zdaniem wszystkich jest niezniszczalne, brzmi mało przekonująco. Dobra, przymknijmy na to oko, jednak ciężko już móc to zrobić jak dowiadujemy się dlaczego Żniwiarz Smutku jest niezniszczalny. Cóż, odpowiedź jest prosta - bo to żywy organizm, który się regeneruje. Serio, Unicron z Transformersów ma znaczenie więcej sensu. Jeszcze większą bzdurą okazuje się finał. Po całej tej gadce o niezniszczalności, doprawionej wyniosłymi wstawkami o bohaterstwie i innych pierdołach, dostajemy.... absurd tak totalny i bolesny dla oczu, że aż chce się wywalić komiks za okno. Kolejnym zarzutem jest sama kreska i kolorystyka, które nijak nie pasowały mi do dramatycznego i krwawego "klimatu" historii. Jest to wszystko zbyt słodkie i naiwne, tak samo jak postacie, w szczególności młody mechanik pomagający Super-Skrullowi.


Ostatnim rozdziałem jest historia Ronana, który obecnie został wygnany z swego państwa. Jeśli poprzednie dwie opowieści były naiwne, to tą można określić tylko jednym mianem - jest debilna. Poważnie, innego słowa nie umiem znaleźć, a to i tak jest najłagodniejszym jakie mogę nadać temu czemuś. Już sam początek wypada źle, a potem jest coraz gorzej i gorzej. Ronan ściga niejaką Tanę Nile, która złożyła, wedle niego, fałszywe oskarżenia na jego procesie. Tropiąc ją trafia na planetę Godthag Omega, kawał niegościnnej skały zamieszkiwany przez wyrzutków. Są tam również jego pobratymcy Kree, którzy walczą o przetrwanie z Gamorą i jej wojowniczkami. Gdy dochodzi w końcu do starcia między dwójką bohaterów, na arenę wkracza Glorian, który za sprawą wyzwolonej przez nich energii chce stworzyć nowy świat.

Szczerze mówiąc nawet nie wiem od czego zacząć. Sam pomysł Gloriana jest zwyczajnie głupi, zaś decyzje podejmowane przez Ronana, kompletnie nie mają sensu. Ogólnie odcinek to jedna wielka rozpierducha, w której wszystko jest rozwalane, mordowane, a potem nawet pożerane, gdy dociera Fala Anihilacji. Finał jest absurdalnie zidiociały, zaś całość dopełnia nieciekawa kreska. Do tego kilka kadrów jest rozmytych, przez co mało czytelnych zarówno w rysunku jak i tekście, co tylko pogłębiło moją frustrację z czytania tego potworka. Jeśli zaś idzie o postać Gamory to być może wyjdę na kompletnego laika, ale wolę tą graną przez Zoe Saldanę, niż przedstawioną tutaj porno-gwiazdkę z czaszką między udami.


Drugi tom "Anihilacji" jest zwyczajnie złym komiksem. Nie kiepskim czy słabo napisanym, a złym gdzie kompletnie pokpiono sprawę na każdym polu. Po pierwszej części trzymającej dobry poziom, mimo ogromu utartych schematów, tutaj dostajemy pomyje. Wygląda to słabo, czyta się jeszcze gorzej i całość spokojnie mogłaby nigdy nie powstać. Obawiam się przez to jak wypadnie sprawa w trzecim tomie. Być może powróci do tego co było najlepsze z początków historii, ale może też się okazać, że będzie podążać ścieżką wytyczoną przez drugi album. Oby tak się nie stało, bo to najgorsza z możliwych opcji.