23 czerwca 2017

Velvet #3: Człowiek, który ukradł świat

Gdy zaczynałem swoją przygodę z "Velvet" od razu czułem, że nie będzie to nic ponadczasowego. Przez pierwsze dwa tomy komiks absolutnie niczym mnie nie zaskoczył, zatem nie szykowałem się na specjalnie porażający finał. Mimo wszystko ostatni album w pewnym miejscu mnie podszedł o tyłu i dał prztyczka w nos. Tak, w końcu doszło do naprawdę ciekawego zwrotu akcji, choć sam finał udało mi się odgadnąć w większej części już podczas lektury drugiego tomu. Czy jednak żałuję czasu spędzonego nad tym komiksem i przygodą w świecie szpiegów? Ani trochę, a powodów dla tego stanu rzeczy jest kilka.

Po pierwsze ciekawy główny wątek. Oszem, bije on oklepanymi zagrywkami z szpiegowskich filmów niemal na każdym kroku, jednak na wstępie trzeciego tomu, autorzy komiksu poniekąd sami ten model wyśmiewają. Oto poznajemy amerykańskiego agenta imieniem Maximillion Dark (dobra, brzmi to trochę głupio), opisującego dzień z życia tajniaka. Zaczyna od mitów dotyczących pościgów, strzelanin, wyuzdanego seksu i ogólnie pokazywanej do bólu "adrenaliny", towarzyszącej szpiegom. Jak sam stwierdza, takie rzeczy maja miejsce, jednak są rzadkością, zaś dominuje nudna praca śledzenia nie rzadko przechodząca w monotonię. W tym momencie Max wchodzi w główny nurt fabuły i informuje w swych przemyśleniach czytelnika, że oto kilka kluczowych postaci z poprzednich albumów, w tym sierżant Roberts dostający regularnie po twarzy, już nie żyją. Akcja ostatniego tomu rozgrywa się bowiem trzy miesiące po wydarzeniach z drugiego albumu. Velvet szuka nadal informacji, które mogły doprowadzić do X-14, jej główny przeciwnik w osobie byłego agenta wyciągniętego z psychiatryka, morduje ludzi, a szefem agencji jest polityk, który zastąpił poprzedniego naczelnika, wąchającego teraz kwiatki od dołu. Innymi słowy - trupów jest tutaj tyle co w niejednym filmie wojennym.

Jednak nie przeszkadza to w odbiorze lektury, a całość nadal czyta się przyjemnie. Jedyne co boli to kilka naprawdę rasowych głupot, rodem z Mission Imposible czy filmów o agencie 007. Scena gdy Velvet leci w swym super stroju do szybowania (ma go od początku serii i nadal nie zniszczał) goniąc rozpędzony samochód i ląduje na wychylającym się przez okno przestępcy, po prostu rozwala. Przeżyłbym jeszcze gdyby na tym się to skończyło, jednak autorzy postanowili brnąć dalej co zaowocowało mocno nierealną sceną, kompletnie nie pasującą do całości. Gdyby chociaż coś sobie połamała na koniec to może jeszcze dałbym radę się nabrać, ale nie - Velvet jest twarda jak skała. Na szczęście tego typu akcji nie było zbyt wiele, choć we wcześniejszych tomach aż takiego pokazu absurdu nie uświadczyliśmy.


Co do elementu, który mnie zaskoczył to pojawia się on w połowie tomu i jest pomyślany naprawdę ciekawie. Co więcej umiejętnie wpisano go w całą sprawę i czytelnik zaczyna pojmować dlaczego zginął X-14 oraz kto go wykończył. Jednak sam finał niemal w całości pokrył się z tym co udało mi się wywnioskować po lekturze poprzednich tomów. Owszem, wspomniany wcześniej element jest ciekawy i ważny, jednak nie na tyle aby uniemożliwić nam rozwiązanie zagadki z dużym wyprzedzeniem. Mimo to cieszę się, że choć raz scenariusz mnie zaskoczył, nawet w tak drobnym stopniu. Miły akcent na koniec, po tym jak wszystko udawało się przewidzieć.

Co zaś się tyczy rysunku, to w tym tomie jest najbardziej dynamiczny. Sporo się tutaj dzieje, nieraz dochodzi do strzelanin, pościgów czy eksplozji, a rysunek w pełni oddaje tempo rozgrywanych wydarzeń. Śmiało mogę rzecz, że to pole to najmocniejsza strona całej serii i duet Epting-Breitweiser wywiązał się z swej pracy lepiej niż scenarzysta Ed Brubaker. Tak naprawdę tchnęli w całą przygodę swoistego ducha filmów szpiegowskich lat 80-tych XX wieku, zachowując ich unikalny klimat.


"Velvet" czytało mi się naprawdę dobrze, a mimo to jednorazowa lektura mi w pełni wystarczyła. Być może dlatego, że cenie sobie bardziej książki Higginsa czy Ludluma niż filmy z James Bondem w roli głównej. Z drugiej strony fani 007 powinni być w siódmym niebie bo komiks rewelacyjnie wpasowuje się w ogólnie utarty schemat kinowych produkcji szpiegowskich. To naprawdę dobra praca, choć nie powiem że doskonała czy ponadczasowa. Znając finał trochę inaczej spoglądamy na całość, ale nadal jest to porządny kawał lektury. Do tego od strony wizualnej prezentuje się naprawdę wyśmienicie, wiernie oddając ducha agentów w służbie jej Królewskiej Mości.