Ted Myles (Nicolas Cage) to szanowany profesor astronomii na MIT, który od czasu śmierci żony, za często zagląda do kieliszka. Przy życiu utrzymuje go troska o syna, który i tak zbyt mocno odczuwa depresję ojca. Gdy w szkole do której uczęszcza maluch zostaje otworzona kapsuła czasu, gdzie dzieci sprzed pięćdziesięciu laty zostawiły rysunki na temat przyszłości, w ręce malucha trafia kartka z masą cyfr. Szybko się okazuje, że ich ułożenie nie jest przypadkowe i oznacza spis największych katastrof, jakie nawiedziły świat w minionym półwieczu. Ku przerażeniu Mylesa kilka z kataklizmów jeszcze nie nastąpiło.
Na pierwszy rzut oka widać iż fabuła jest do bólu oklepana. Po raz kolejny mamy tajemniczą wiadomość, która opisuje kataklizmy, małego chłopca widzącego tajemniczych ludzi oraz biegającego ciągle z panicznym grymasem na twarzy Nicolasa Cage'a. NIe byłoby to wadą, gdyż nieraz tej klasy produkcje wypadają naprawdę dobrze. Tutaj jednak tak nie jest, ale zacznijmy od plusów, bo takowe film posiada i szkoda jedynie, ze w pełni ich nie wykorzystuje.
Pierwszy atut, chyba największy, to efekty specjalne i zdjęcia. Są one bardzo porządnie zrobione, mimo iż czasem komputer wyraźnie bije po oczach to nie razi. Sceny na moczarach w nocy czy katastrofa samolotu, tak wałkowana w zwiastunach, są zrobione po prostu pięknie. Mają swój urok i przyciągają widza przed ekran. Dodajmy do tego świetny montaż i w efekcie otrzymujemy bardzo malowniczą kompozycję katastrof. Powoduje to nawet, że przez pierwsze pół godziny seansu, będziemy trzymać się foteli, lustrują z zachwytem toczącą się fabułę. Kolejnym atutem jest umiejętne stopniowanie napięcia oraz sam pomysł na finał, co świetnie ukazuje scenariusz. Jednak niestety potem ów czar powoli zaczyna pryskać.
Gdy minie pierwszy zachwyt, fabuła szybko zaczyna spadać na dno i daje się ją przewidzieć kilkanaście scen do przodu bez większego problemu. Traci ona w sumie na dynamiczności i staje się zwykłym, amerykańskim filmidłem z kategorii apokalipsy. W efekcie powoduje to wyhamowanie akcji i to co się dzieje na ekranie, nie wprawia w jakiś większy zachwyt. Do tego dochodzi naprawdę średnia gra aktorska. Nicolas Cage znów nie pokazał swej starej szkoły i zagrał jakby chciał a nie mógł. Ciągły grymas cierpiętnika za całą ludzkość, nie schodzi z jego twarzy, a rzewne łzy mieszają się miejscami z równie nietrafnymi monologami. Brakuje mi jego starych świetnych kreacji jakie miał w Twierdzy, Zostawić Las Vegas czy choćby Szyfrach Wojny. Niestety widać iż brak formy daje się aktorowi we znaki. Jakby tego było mało tajemnicze istoty, jakoś nie są zbyt tajemnicze i szybko można odgadnąć kim są. Muzyka również nie porywa i w całokształcie tło dźwiękowe jakoś wydawało mi się wtórne i szybko wywiało mi z głowy wszelkie utwory. Czarę goryczy przelała zaś ostatnia scena filmu, która była tak słaba i głupia, że gdy film leciał jeszcze w kinach, ludzie pędem wychodzili z sali, szydząc jednocześnie z obrazu Alex Proyas.
Obecnie zdarza mi się czasem wrócić do tej pozycji, ale nigdy aby obejrzeć ją od początku do końca. Raczej robię to dla wybranych scen, przewijając co nudniejsze fragmenty. Film nie robi na mnie już od strony wizualnej takiego wrażenia jak wtedy gdy oglądałem go w kinie. Owszem nadal jest to niezły obraz o apokalipsie, ale teraz jeszcze bardziej widzę jak mocno reżyser pogrzebał drzemiący w nim potencjał. Może kiedyś powstanie godny następca tego średniaka, choć po ciężkim dniu, jeśli ktoś jest fanem tego gatunku, może wrócić do Zapowiedzi, aby zapomnieć o pracy.