Tegoroczna Gala Oscarów zbliża się nieubłaganie. Już za trzy tygodnie po czerwonym dywanie w Hollywood, śmietanka filmowców powędruje do Dolby Theare, aby oczekiwać werdyktu jury. Będzie to już 88 gala, wręczenia złotych statuetek, będących najwyższym wyróżnieniem w świecie kinematografii. Nie obyło się w tym roku bez tarć i mniejszość czarnoskórych aktorów wyraziła swój protest względem nominacji. Podzieliło to mocno widzów, czyli, moim zdaniem, najważniejszych krytyków, bo to właśnie oni napędzają całą machinę filmową, kupując bilety do kina czy wydania DVD. Postanowiłem zatem sam się wypowiedzieć na temat tegorocznych Oscarów, gdyż w zeszłym roku nieco osuszyłem portfel i mam bardzo mieszane uczucia odnośnie nominacji.
"Białe" Oscary
Kilka tygodni temu wybuchła burza z powodu przyznania nominacji tylko białym twórcom, zarówno od strony aktorskiej, jak i producenckiej. Spotkało się to z gigantycznymi protestami czarnych aktorów, stanowiących po dziś dzień mniejszość w Hollywood, jednak nie tak lichą jak w przeszłości. Sytuacja szybko podzieliła ludzi, gdyż jedni popierali fakt, że drugi rok z rzędu Oscary przyznano tylko białym twórcom, zaś inni odparli prosto z mostu "Niech czarni robią lepsze filmy". Sam znajduję się pomiędzy tymi obozami, bo muszę przyznać po części rację każdej ze stron.
Faktycznie kilka nominacji, moim zdaniem, pojawiło się w tym roku całkowicie niezasłużenie, a część filmów, w szczególności tych które mniej zarobiły, totalnie pominięto. Nie oznacza to jednak że popieram w pełni główny punkt protestu społeczności czarnoskórych aktorów. Skoro żądają takiej równości, aby przedstawiciel ich rasy był zawsze nominowany do tej nagrody, to dlaczego pomija się tak często twórców pochodzenia azjatyckiego czy indiańskiego lub indyjskiego? Wszak mamy pośród nich cały panteon wybitnych postaci, jak choćby Dev Patel, urodzony w Anglii, ale będący synem hinduskich emigrantów z Gudźaratu. Zagrał on w zeszłym roku postać Deona Wilsona w filmie Chappie, który moim zdaniem zasłużył na miejsce w tegorocznych Oscarach. Mimo to go pominięto, jak i całą produkcję Neilla Blomkampa.
Jeśli już musi być to czarny aktor, to w tym momencie nie rozumiem dlaczego pominięto Johna Boyega, za rolę Finna z Przebudzenia Mocy. Mimo moich wielkich obiekcji i obaw związanych z wprowadzeniem do Star Wars czarnego szturmowca, błyskawicznie okazało się, że Finn to najciekawszy charakter w całym filmie i wiążę z nim olbrzymie nadzieje na przyszłość. W przeciwieństwie do mocno rozczarowującego w drugiej połowie produkcji Kylo Rena, Finn jest wyrazisty, realistyczny i widz szybko nawiązuje z nim więź. Wszystko to zasługa Boyega, który wykonał swoją prace po mistrzowsku.
Oczywiście dwa powyższe wypadki, to tylko wierzchołek góry lodowej, jednak nie zmienia to faktu, że w tym roku biali aktorzy otrzymali ciekawsze role. Z drugiej strony, mój zarzut do Akademii Filmowej polega głównie na tym, że pominięto wiele, zdecydowanie za wiele, bardzo ważnych produkcji, a wciśnięto w nominacje filmy, które na nie nie zasłużyły. Wygląda to tak jakby o wartości nagrody nie decydował kunszt pracy i przesłanie jakie z sobą niesie dane dzieło, a tylko i wyłącznie słupki sprzedaży. A chyba nie o to chodzi w Oscarach.
Najlepszy film
Udało mi się obejrzeć w zeszłym roku sporo produkcji, zarówno w kinie jak i dzięki wypożyczalni (owszem, taki relikt urzęduje w okolicy której mieszkam - wiwat Opole). Zacznijmy jednak od filmów, które trafiły na listę zasłużenie. Na pewno musiał znaleźć się tam Most szpiegów, Spotlight, Pokój oraz Big Short. Co do tego nie mam cienia wątpliwości. Są to obrazy ważne, poruszające poważne tematy, ale przede wszystkim doskonale wykreowane z genialnie napisanymi scenariuszami. Osobiście tutaj kibicuję Spotlight, ale nie zdziwi mnie jeśli wygra Big Short lub Pokój.
Co do Brooklyn i Marsjanina mam nieco mieszane odczucia, jednak oba te filmy w większym, niż mniejszym stopniu, zasługują na wyróżnienie. Widać w nich solidne rzemiosło, świetną pracę aktorów i ciekawie pomyślany scenariusz, który jednak w kilku miejscach skrzypi. Dotyczy to szczególnie Marsjanina i jego finalnych scen ratunku rozbitka (kto oglądał, wie o co chodzi). Wszak nie bez powodu zgarnął on Złotego Globa w kategorii Najlepsza Komedia.
Nie rozumiem natomiast co w tym zestawieniu robi Mad Max: Na drodze gniewu oraz Zjawa. Ten pierwszy był dla mnie olbrzymim zawodem, gdyż liczyłem na coś pokroju drugiej części serii. W efekcie dostałem widowiskowe mordobicie, bez fabuły i tytułowego bohatera, którego rola ograniczała się do strzelania i mruczenia. Pisałem zresztą o tym szerzej w recenzji. Zjawa zaś, mimo wielu walorów, nieco mnie wymęczyła oraz kompletnie zabiła finałem. To mogło być coś naprawdę wybitnego, jednak wrzucono tutaj za dużo spowolnień w postaci ciągle pokazywanych, choć przecudnych, plenerów i przewidywalnego scenariusza. Jeśli ktoś oglądał zwiastun, to nic go nie mogło zaskoczyć.
Na miejsce dwóch powyższych tytułów dałbym Everest oraz Chappie. Są one o wiele ciekawsze i traktują widza zdecydowanie poważniej. Everest opowiada o prawdziwych wydarzeniach oraz ludzkiej głupocie, która doprowadziła do jednej z najgłośniejszych tragedii na najwyższej górze świata. Film pokazuje to idealnie, przedstawiając losy ludzi, którzy dla chwili chwały poświęcili więcej niż było to warte. Chappie zaś to rewelacyjna, choć nie pozbawiona potknięć, opowieść o człowieczeństwie. Niby mamy utarty schemat robota, który poznaje świat i tego czym są emocje (Krótkie spięcie, Człowiek przyszłości), ale robi to w naprawdę wyrafinowany sposób, dostosowując scenariusz do współczesnych problemów świata. W mojej opinii, to właśnie takie filmy zasługują na wyróżnienie przez Akademię, niż tępa mózgosieczka, czy przewidywalna i rozwleczona w czasie tułaczka.
Pierwszy plan
Jeśli idzie o nominacje za role pierwszoplanowe, to tak naprawdę mam jedno, gigantyczne zastrzeżenie. Zwie się ono Leonardo DiCaprio. Bardzo szanuję tego aktora za jego kreacje, jest naprawdę wielkim człowiekiem, którego śmiało mogę postawić koło największych gwiazd Hollywood, ale nie zasługuje on na tegoroczną nominację. To prawda, że poświęcił się grając rolę Hugha Glassa, jednak ta postać wypada blado na tle jego przeszłych dokonań. Przypomnijmy sobie jakie kreacje stworzył w takich filmach jak Krwawy diament, Wielki Gatsby czy choćby Gangi Nowego Jorku. Nawet postać Jacka Dawsona z Titanica była nieporównywalnie ciekawsza. W Zjawie zaś wykonał swoją prace porządnie, ale nic poza tym. Jego rola nie zapadła mi w pamięci, no chyba że liczyć jedzenie surowego mięsa (aktor jest wegetarianinem) i czołganie się przez pół filmu.
Jako konkurencję dostał przeciwników, również mało wybijających się na tle całego 2015 roku. Nie ma tam Toma Hanksa za jego rolę w Moście szpiegów, brakuje Michaela Keaton za Spotlight czy wspomnianych wcześniej Johna Boyega i Deva Patela. W mojej opinii nawet Sharlto Copley zasłużył na wyróżnienie za postać Chappiego, jeśli przyjmiemy się że osoba Deona Wilsona to charakter drugoplanowy, choć tu mam podzielone zdanie. W tym wypadku bunt mniejszości rasowej aktorów ma sens, bo faktycznie nominowano aktorów mało zasługujących na wyróżnienie.
Zdecydowanie lepiej wypada wybór pań. W tym rankingu mamy bowiem do czynienia z naprawdę solidnym panteonem oraz przedstawicielkami wysokiej klasy. Wszystkie kandydatki zaprezentowały się od jak najlepszej strony, włożyły w swoje role maksimum zaangażowania oraz serca, ale również ich postacie były napisane ciekawie. Wybór zatem jest trudny i osobiście nie umiem wytypować kandydatki, której wręczyłbym statuetkę.
Drugi plan
Prezentuje się on znacznie lepiej niż nominacje za role pierwszoplanowe, przedstawiając prawdziwego króla Zjawy. Mowa oczywiście o Tomie Hardy i jego postaci Johna Fitzgeralda, którą zrekompensował tragiczną kreację Mad Max'a. Jako wyzuty ze skrupułów traper, który dba tylko o własny tyłek, przyćmił całkowicie osobę DiCaprio i to właśnie jego najbardziej zapamiętałem z całego obrazu Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Tom Hardy pokazał czym jest rasowe aktorstwo wysokich lotów, czego zabrakło innym gwiazdom Zjawy. Dlatego to właśnie jemu kibicuję i liczę, że statuetka trafi w jego ręce. Ma on jednak silną konkurencje w osobie Marka Rylance za jego kreację rosyjskiego szpiega Rudolfa Abela z Mostu szpiegów. Rylance również pokazał najwyższej klasy kunszt i stworzył niezapomniany duet z Tomem Hanksem. Zatem jest z kim walczyć.
W przypadku pań również nominacje są bardzo trafione. Osobiście kibicuję Rachel McAdams za jej rolę ze Spotlight, jednak na równi mógłbym postawić Kate Winslet (Steve Jobs) i Alicie Vikander (Dziewczyna z portretu). Cała trójka zagrała bezapelacyjnie doskonale swe role, pokazując realistycznie najbardziej charakterystyczne dla nich zachowania. Niemniej to osoba Pfeiffer, dziennikarki z Globe, mnie najbardziej poruszyła i zapadła w pamięci. Być może dlatego, że film dotykał bardzo ważnej i niewygodnej kwestii, jaką jest tuszowanie pedofilii w kręgach kościelnych, co ma miejsce od lat, nie tylko w Kościele Katolickim, ale każdej dużej religii.
Najlepsza animacja
Na koniec tego długiego wywodu, zostawiłem animacje. Tu również nie obejdzie się bez kija krytyki pod adresem faworyta czyli W głowie się nie mieści. No właśnie, nie mieści się w mojej głowie, że taki film w ogóle dostał nominację, a zapomniano o Małym Księciu. Rozumiem, że ten pierwszy sprzedał się rewelacyjnie, jednak oferuje bardzo płytką rozrywkę, do tego z piekielnie głupim i oklepanych humorem. Zestawiając go na równie z Marnie. Przyjaciółka ze snów albo Anomalisa, zwyczajnie krzywdzimy autorów tych produkcji. Przyznaję, że Inside Up miał olbrzymi potencjał i można go było w pełni wykorzystać, tworząc animację dla dzieci i dorosłych, która nie byłaby pozbawiona głębi, sensu oraz dodatkowo humoru. Zamiast tego dano zwyczajną papkę dla bezmózgiej widowni, dla której Król Lew to zwyczajnie za wysoka półka.
Mały Książę natomiast prezentował właśnie taki sam poziom co wspomniane wcześniej, wybitne produkcje. Jest wesoły, ale jednocześnie gdy trzeba poważny, porusza istotne tematy, a przy tym daje masę śmiechu i zmusza widza co jakiś czas do refleksji na temat bycia dzieckiem we współczesnym świecie, nasączonym elektroniką. Dlatego nie pojmuję jakim cudem zabrakło go w nominacjach, a zamiast niego pojawiły się ograne schematy w postaci W głowie się nie mieści czy Baranek Shaun. Żywię zatem głęboką nadzieję że to Marnie zdobędzie statuetkę w tej kategorii, choć powinna być też nominowana za scenariusz, zamiast wybryku Pixara.
Tak oto w skrócie wygląda moja refleksja na temat tegorocznych wyborów Akademii Filmowej. Czuję duży zawód względem pewnych nominacji produkcji i ról, które, w mojej opinii, nie zasłużyły na ten zaszczytny tytuł. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że Oscary straciły swój prestiż i są dyktowane pod sprzedaż a nie tak jak powinny, za wybitne osiągnięcia na polu kinematografii. Z pewnością będę śledził galę, jak co roku, i liczę że moi faworyci dostaną statuetki. Co zaś przyniesie rok 2016 w kinach? Cóż, jest nadzieja na kilka ciekawych produkcji, ale lepiej dmuchać na zimne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz