Przedstawiam wam mój bardzo, ale to bardzo stary projekt malutkiego opowiadania, które napisałem jakoś w 2006 roku. Po raz pierwszy opublikowałem je już na nieistniejącej stronie FantasyWorld.pl, a później na praktycznie martwym blogu Wojna myśli, założonym w 2007 roku. Tekst wchodził w zbiór tak zwanego cyklu "Opowiastki, czyli historie o wszystkim i niczym". Projektu nigdy w zasadzie nie skończyłem, a obecnie składa się na niego blisko 30 niedużych opowieści i kilka tekstów prozy poetyckiej. Większość z tego powoli odzyskuję z różnych dysków i pendrive'ów, które znalazłem podczas wiosennych porządków. Nie wiem czy kiedyś skończę prace nad tym zbiorem, ale dziś postanowiłem wam zaprezentować historię go otwierającą. Nosi, jakże dumnie brzmiący tytuł - "Bohater".
BOHATER
Czarny kabriolet mknął ciemnymi alejkami
skąpanymi w zimnym deszczu. Ulice, pogrążonego we śnie miasta, były całkowicie
opustoszałe. Zresztą nie było to niczym dziwnym, o tej porze roku, gdy dnie
stawały się coraz krótsze, a powietrze zimniejsze i pachnące deszczem oraz
zwiędłymi liśćmi. Samochód przecinał wątłe smugi światła rzucane przez
latarnię, jedną za drugą. Młody mężczyzna, siedzący za kierownicą, spojrzał
odruchowo w lusterko, kiedy dwa inne kabriolety wyjechały z bocznej uliczki. Z
piskiem opon ruszyły za swą ofiarą, niczym wygłodniałe wilki. Chwilę potem
dołączyły do nich jeszcze trzy inne samochody.
- Trzymaj się braciszku, już prawie jesteśmy
w domu – powiedział kierowca do skulonego, obok niego na fotelu, mężczyzny.
Tamten tylko zacharczał, dławiąc się
powoli własną krwią. Dwa z ścigających samochodów dogoniły kabriolet. Zaczęły
uderzać w niego wściekle, chcąc za wszelką cenę strącić swą zwierzynę na bok,
gdzie mogłyby ją dobić. Jednak młodzian nie należał do łatwych zdobyczy, zręcznie
odpierał ich ataki, odrzucając od siebie swych prześladowców.
W końcu oba samochody wzięły go w
kleszcze, zaś z tylnych okien wychylili się mężczyźni z AK-47. Kierowca
kabrioletu wcisnął hamulec, akurat w momencie gdy obaj mężczyźni otworzyli
ogień. Łowcy ostrzelali się nawzajem, w efekcie czego jeden z samochodów wpadł
w poślizg i stanął wzdłuż drogi. Młody nie pożałował swej furii, docisnął pedał
gazu i z impetem uderzył w przeciwnika. Samochód odrzucony siłą uderzenia
przekoziołkował się dwa razy i ostatecznie spoczął na mokrym chodniku.
Kabriolet skręcił błyskawicznie w
zacienioną alejkę, pełną śmieci, nie bacząc na to co jest przed nim. Po chwili
wyjechał prosto naprzeciw miejskich doków. Staranował ogrodzenie i zniknął między
magazynami. Zatrzymał się pod jednym ze zniszczonych baraków, wyjął ze schowka
swoją niezawodną Berettę 92 z zamontowanym tłumikiem i wysiadł pospiesznie z
samochodu. Ukrył broń na plecach, wciskając za pasek od spodni, i podszedł do
bagażnika, gdzie miał schowanego wysłużonego Colta Comando. Przeładował
karabin, wepchnął do kieszeni skórzanej kurtki, trzy zapasowe magazynki i
wyciągnąwszy rannego brata z wozu, ruszył z nim w kierunku pomostu.
- Jak się trzymasz braciszku? Zaraz
będziemy bezpieczni. Te ścierwa nas nie dostaną.
- Zimno... mi... – wyjąkał mężczyzna.
- To przez ten przeklęty deszcz, ale
daje nam osłonę, więc nie jest taki zły.
- Harry...
- Tak?
- Zostaw mnie... j-ja mam... już... d-dość...
- Przestań mi tu chrzanić farmazony –
fuknął Harry, sadzając brata pod ścianą baraku. – Wyjdziemy z tego obaj.
Słyszysz mnie?
- Wiesz p-przecież...
- Powiedziałem, abyś się przymknął.
Razem wdepnęliśmy w to gówno i razem z niego wyjdziemy. A teraz poczekaj tu na
mnie chwilkę, sprawdzę czy nasza łódź już jest.
Ranny brat próbował coś jeszcze
powiedzieć, ale nie zdążył. Harry zniknął w strugach deszczu zostawiając go
ukrytego za skrzyniami. Pobiegł w kierunku przystani jachtowej, cały czas,
bacznie rozglądając się dookoła. Deszcz był teraz dla niego zarówno wrogiem,
jak i przyjacielem. Dawał mu co prawda osłonę, ale jego wrogom również.
Przestał sobie w końcu zaprzątać tym
głowę i znalazłszy odpowiedni numer pomostu, wbiegł na niego gorączkowo się
rozglądając. „Królowa mórz” czekała tam gdzie miała. Niewielki, biały jacht
napędzany silnikiem, lub żaglem przy odpowiedniej pogodzie, kołysał się ponuro
w wodnej zasłonie. Harry wszedł na pokład, sprawdził dokładnie czy wszystko
jest na swoim miejscu, po czym zajrzał do sterówki.
Tak jak się umówił z swym dostawcą, w
schowku była broń, którą od niego kupił wraz z łodzią. W magazynie żywność i
leki, zbiorniki paliwa pełne plus sześć zapasowych kanistrów. Ich klucz do
wolności. Szybko wymienił Colta Comando na nowiutkiego AK-47 ze schowka. Lubił
tą broń o wiele bardziej, gdyż jak dotąd nigdy go nie zawiodła. Sprawdził
magazynek, przewiesił przez ramię pas z zapasowymi magazynkami, włączył silnik
na cichy bieg i ruszył po brata.
Ledwo zszedł z pokładu rozległy się
strzały z broni maszynowej, a nad głową przeleciały mu pociski. Padł plackiem
na pomost, celując karabinem w zasłonę deszczu, ale nic nie zobaczył. Rozległ
się kolejny huk, jednak tym razem Harry dostrzegł wyraźny błysk. Wystrzelił
dwie krótkie serie w tamtą stronę i po chwili do jego uszu dobiegł stłumiony jęk
oraz głośny plusk wpadającego do wody ciała.
Jeden poszedł, pytanie polegało na tym
ilu zostało. Odczekał chwilę, przebiegł kilka metrów i padł na deski pomostu,
przywierając do nich. Sekundę potem rozległy się kolejne serie z karabinów
maszynowych. Pociski rozpruły w drzazgi, kadłub jachtu, za którym się schował.
Harry nie czekając dłużej, puścił po jednej krótkiej serii w dwa punkty.
Dobiegły go jęki konających ludzi, a zaraz potem ponownie rozgorzał potężny
ostrzał.
Jedna z kul trafiła go w ramię i
odrzuciła do tyłu. Wpadł do lodowatej wody, krztusząc się nią, gdy w odruchu
próbował nabrać powietrza do płuc. Kolejne pociski uderzyły koło niego, więc
Harry szybko dał nurka w czarną toń. Popłynął pod pomost, wymierzył na oślep i
wystrzelał cały magazynek. Dobiegł go stłumiony plusk i zobaczył w mętnym
świetle, rzucanym przez jedyną latarnię, jak coś małego unosi się na wodzie.
Wypłynął na powierzchnię, podpłynął do krawędzi pomostu i powoli się na niego
wspiął.
Dwóch mężczyzn stało koło trzeciego,
martwego kompana, przeczesując latarkami taflę zatoki. Harry przeładował cicho
swą broń, wycelował i wystrzelił dwukrotnie. Oba pociski trafiły idealnie w
cel, posyłając do Hadesu jego wrogów. Czując, że może być znacznie gorzej,
pobiegł ile sił w nogach po brata. Kiedy przybył, na miejsce gdzie go zostawił,
jego przeczucie się sprawdziło.
- A więc tu jesteś robaczku – zaśmiał
się lodowatym głosem wysoki, barczysty mężczyzna, który trzymał brata Harry’ego
za włosy, mierząc Walterem PPK w jego prawą skroń. – A już myślałem, że moi
chłopcy pozbawili mnie całej przyjemności.
- Zostaw go Ross, albo...
- Albo co? Zastrzelisz mnie? Zdążę
wpakować twemu kochanemu braciszkowi kulkę w jego pusty baniak zanim
podniesiesz broń. A tak skoro już o tym mowa, to wyrzuć tego gnata do zatoki –
dodał rozbawionym tonem gangster.
- Pozwól nam odejść – odparł Harry,
wyrzucając broń za siebie, która wpadła z pluskiem do wody. – Przecież w niczym
już ci nie możemy zaszkodzić.
- Co prawda to prawda, ale jak wiesz
twój braciszek ma u mnie spory dług, a ja bardzo nie lubię długów.
- Spłaciłem go, co do centa...
- A potem puściłeś moją fabrykę z dymem.
To było naprawdę głupie posunięcie.
- Katowałeś tam dzieci – warknął Harry.
- Cóż, ktoś musiał pracować, a to byli
najtańsi pracownicy na rynku.
- Chciałeś chyba powiedzieć, niewolnicy.
- To bardzo brzydkie słowo, tak samo jak
„morderstwo” czy „kradzież”. Nie lubię ich – zaśmiał się Ross.
- Ale jakoś nagminnie je stosujesz.
- Stosowanie, a mówienie o nich, to dwie
różne rzeczy. Ja wolę, jak się mówi „wypadek” lub „pożyczka bez wiedzy
właściciela”. Brzmi to o wiele lepiej, nie sądzisz.
- Wieśniacko i obłudnie jak dla mnie –
parsknął Harry z pogardą.
- Ech, wy młodzi. Te wasze ideały o
wolności i równości, chyba nigdy z tego nie wyrośniecie. Nuży mnie już ta
rozmowa.
- Mnie też.
- No to chociaż w czymś na końcu się
zgodziliśmy. Papa.
Ross wymierzył w młodzieńca i strzelił,
ale ten w ostatniej chwili zdążył się uchylić. Pocisk drasnął go tylko po
policzku, pozostawiając na nim długą, czerwoną linię. Gangster zaklął pod
nosem, wycelował ponownie, jednak Harry był szybszy. Wyszarpnął zza paska
schowaną pod kurtką Berettę i wystrzelił dwukrotnie. Obie kule trafiły mężczyznę
w pierś odrzucając do tyłu na ścianę baraku. Ross osunął się powoli na ziemię,
wypuszczając broń z ręki i patrząc oniemiałym wzrokiem na swego przeciwnika.
Harry podbiegł do brata, pomógł mu wstać
i oprawszy go o siebie, ruszył w kierunku łodzi. Zatrzymał się po chwili,
odwrócił do umierającego gangstera i posłał mu kulkę między oczy. Wygrał, czuł
to w całym ciele. Ledwo wszedł na pomost usłyszał za sobą okrzyk przerażenia i
pisk opon. Oślepiło go jaskrawe, białe światło, poczuł jak coś metalowego
uderzyło w niego z impetem i cisnęło w powietrze. Bezładne ciało wpadło z
głośnym pluskiem do wody. Harry widział jeszcze przez chwilę gromadzące się
wokoło niego ludzkie sylwetki, znikające powoli w mroku, aż w końcu cały świat
stał się czarny.
Ludzie tłoczyli się koło martwego ciała
chłopca, leżącego na jezdni w kałuży krwi. Kilka kobiet próbowało uspokoić
swoje dzieci, które płakały. Jakiś policjant podbiegł do tłumku i zaczął
wypytywać ludzi co się stało. Zauważywszy martwe ciało dwunastolatka spytał o
coś szybko, na co ludzie wskazali na wielką ciężarówką i siedzącego koło niej
bladego mężczyznę.
Policjant podszedł do kierowcy, który
trzęsącymi się rękoma próbował zapalić papierosa. Przykucnął koło niego, podał
ogień i spytał:
- Jak to się stało?
- Jechałem, tak jak zwykle... miałem
zielone... aż nagle ten chłopaczek wyskoczył mi pod... Ja go zabiłem!
- To nie pana wina.
- Ale Ja go zabiłem. Wcisnąłem
hamulce... ale nie mogłem się już... po prostu nie mogłem... Boże, zabiłem
dziecko.
Mężczyzna zaczął szlochać, skrywając
twarz w dłoniach. Nawet nie poczuł, że papieros przypala mu rękę. Przyjechała
karetka wraz z wozem policyjnym. Policjanci rozproszyli gapiów, dwóch
sanitariuszy zabrało ciało dziecka i schowało je w czarnym worku. Ich kolega
zajął się roztrzęsionym kierowcą ciężarówki, po czym podszedł do policjanta i
podał mu jakiś komiks.
- Dzieciaka poniosła trochę wyobraźnia –
stwierdził smutnym tonem. – Chciał być super gliną.
Funkcjonariusz spojrzał na pokrwawiony
album i uśmiechnął się smutno. Włożył komiks do plastikowego worka na dowody i
udał się do swego samochodu. Kolejny dzień w piekle, zebrał swe żniwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz