Od 9 roku życia czynnie uprawiałem sport, konkretniej shotokan, ale nikt nigdy nie mógł mnie namówić na czerpanie przyjemności z biegania. Na lekcjach W-F była to jedna z najgorszych kar, jakie mogły mnie spotkać. Dlatego od małego podziwiam ludzi, którzy nie tylko potrafią na tym polu się przełamać czy osiągać sukcesy, ale przede wszystkim dobrze się bawić. Sebastien Samson, francuski rysownik komiksów wszedł w świat biegów z dość sporym impetem. Założył się z przyjaciółmi, że razem z nimi przebiegnie nowojorski maraton. Nie miał pojęcia na co się porywa, ale... zakład to zakład i zamierzał się z niego wywiązać. Jego komiks jest między innymi właśnie o maratonie, jednak tak naprawdę autor skupił się w nim na ukazaniu drogi jaką przebył przed wyścigiem, co zrobił w dość humorystycznym, a przy tym wielce udanym, stylu.
Wszystko zaczęło się pewnego wieczoru, podczas domowego spotkania przyjaciół przy butelce wina. Troje z czwórki gawędziarzy uprawiało bieganie, a ostatni postanowił, że nie będzie gorszy i razem z nimi wystartuje w maratonie. Oczywiście na początku myślano że żartuje, ale chłop się zaparł i naprawdę zaczął biegać. Autor pokazuje na kartach swego komiksu długi i żmudny proces przygotowawczy, co jednak uczynił w dość mocno humorystycznym stylu. Miejscami czytelnik obserwuje "wnętrze" jego organizmu, gdzie wszystko się wręcz kotłuje. Sceny takie mocno przywodzą na myśl serial "Było sobie życie", co tylko umiliło mi odbiór całej lektury.
Najważniejszy był jednak dla mnie fragment poświęcony temu, dlaczego autor tak naprawdę biega. Czy faktycznie chodziło o zakład, udowodnienie sobie i innym czegoś, zrzucenie zbędnych kilogramów? Po części tak, ale Sebastien biega bo... lubi. Może wtedy się wyciszyć, odpocząć, przebiec daną trasę swoim tempem nie patrząc na zegarek. Nie ma mowy o czymś takim podczas maratonu, czy innych wyścigów, ale one nie są najważniejsze. Tam biega aby się sprawdzić, natomiast na co dzień biega bo che. Wybiera zaciszny kącik, klify, jakiś las, tam gdzie nie ma ludzi, gdzie nie ma tłumu muskularnych atletów i atletek, potrafiących przyprawić amatora o ciarki. I to jest piękne.
Sam trenowałem z podobnym założeniem. Chodziłem na treningi 5-6 razy w tygodniu, trenowałem w domu albo wybierałem cichy, odludny skrawek lasu i tam oddawałem się swojej pasji. Owszem, z czasem to przekłada się też na sylwetkę, bo ciężko aby tak nie było, ale dla mnie nie miało to cienia znaczenia. Trenowałem bo to mnie uspokajało, pozwalało się wyciszyć, wyluzować i potem było mi łatwiej skoncentrować się na innych obowiązkach. Dokładnie tak samo ma autor tego komiksu i takie też przesłanie w nim zawarł. Polecam zatem "Mój nowojorski maraton" każdemu miłośnikowi sportu. Nie koniecznie zawodowcom, choć i oni zapewne mogą sporo z niego wynieść, ale przede wszystkim amatorom lub osobom chcącym wymagać od siebie choć odrobinę i szukającym motywacji do dalszej walki.
Wszystko zaczęło się pewnego wieczoru, podczas domowego spotkania przyjaciół przy butelce wina. Troje z czwórki gawędziarzy uprawiało bieganie, a ostatni postanowił, że nie będzie gorszy i razem z nimi wystartuje w maratonie. Oczywiście na początku myślano że żartuje, ale chłop się zaparł i naprawdę zaczął biegać. Autor pokazuje na kartach swego komiksu długi i żmudny proces przygotowawczy, co jednak uczynił w dość mocno humorystycznym stylu. Miejscami czytelnik obserwuje "wnętrze" jego organizmu, gdzie wszystko się wręcz kotłuje. Sceny takie mocno przywodzą na myśl serial "Było sobie życie", co tylko umiliło mi odbiór całej lektury.
Najważniejszy był jednak dla mnie fragment poświęcony temu, dlaczego autor tak naprawdę biega. Czy faktycznie chodziło o zakład, udowodnienie sobie i innym czegoś, zrzucenie zbędnych kilogramów? Po części tak, ale Sebastien biega bo... lubi. Może wtedy się wyciszyć, odpocząć, przebiec daną trasę swoim tempem nie patrząc na zegarek. Nie ma mowy o czymś takim podczas maratonu, czy innych wyścigów, ale one nie są najważniejsze. Tam biega aby się sprawdzić, natomiast na co dzień biega bo che. Wybiera zaciszny kącik, klify, jakiś las, tam gdzie nie ma ludzi, gdzie nie ma tłumu muskularnych atletów i atletek, potrafiących przyprawić amatora o ciarki. I to jest piękne.
Sam trenowałem z podobnym założeniem. Chodziłem na treningi 5-6 razy w tygodniu, trenowałem w domu albo wybierałem cichy, odludny skrawek lasu i tam oddawałem się swojej pasji. Owszem, z czasem to przekłada się też na sylwetkę, bo ciężko aby tak nie było, ale dla mnie nie miało to cienia znaczenia. Trenowałem bo to mnie uspokajało, pozwalało się wyciszyć, wyluzować i potem było mi łatwiej skoncentrować się na innych obowiązkach. Dokładnie tak samo ma autor tego komiksu i takie też przesłanie w nim zawarł. Polecam zatem "Mój nowojorski maraton" każdemu miłośnikowi sportu. Nie koniecznie zawodowcom, choć i oni zapewne mogą sporo z niego wynieść, ale przede wszystkim amatorom lub osobom chcącym wymagać od siebie choć odrobinę i szukającym motywacji do dalszej walki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz