Uwielbiam kino science fiction, w tym sporo starych, często tandetnych wizualnie, ale ciekawie napisanych, filmów. Jednym z najlepszych przykładów, przynajmniej dla mnie, jest "The Dark Side of the Moon", gdzie od strony wizualnej całość nieraz kuleje. Mimo wszystko film uważam za kultowy, gdyż scenariusz, gra aktorska oraz właśnie mały budżet, przełożyły się obłędny klimat. Do tego finał jest przekozacki. Podobnie mam z innymi tytułami, jak "Event Horizon", wzorowany zresztą na wcześniej wymienionym filmie, "War Games", "Enemy Mine", "Fire and Ice", "Haevy Metal" czy "Dark Angel". Dla mnie takie filmy mają po prostu duszę, rewelacyjny scenariusz i mimo upływu lat ciągle bawię się na nich wyśmienicie. Czytając "Telemetrię" wszystkie wymienione wyżej tytuły stanęły mi przed oczami. Komiks Łukasza Obłażewicza (rysunek i scenariusz), który jest w praktyce rozbudowany zinem, wręcz kipi sentymentem do kina tego typu. Rasowego science fiction, z średnim lub małym budżetem, który z jednej strony stawia na sprawdzone schematy, ale z drugiej wywala cały patos, zbędny dramatyzm i monologi, zastępując je rasową akcją, wyrazistymi postaciami oraz unikalnym klimatem kina przygodowego.
"Telemetria" zaczyna się z grubej rury, bowiem od razu zostajemy wrzuceni w wir wydarzeń. Płonący okręt, pożar wymykający się spod kontroli i jedyna nadzieja w postaci planety o niezbyt gościnnej atmosferze. Podczas ewakuacji chaos gra na nosie rozbitkom, w efekcie czego nie są oni wstanie wrócić na okręt i dokonać napraw, gdyż główna jednostka sztucznej inteligencji zaginęła. Mijają lata i większość społeczności, będącej potomkami dawnej załogi, pogodziła się ze swym losem. Jednak nie każdy. Pewna młoda kobieta pragnie wrócić na wrak statku i wykonać Pierwszy Rozkaz, co tylko sprowadza na nią kłopoty.
Tutaj pojawia się coś, za co bardzo cenię autora - usuwa zbędne ukazywanie przemian społecznych w enklawie rozbitków. Czytelnik sam musi sobie wyobrazić, jak potoczyło się ich życie na nieznanej planecie, przez niemal 300 lat. I to jest wspaniałe, ponieważ pozostawia naszej wyobraźni ogromne pole do popisu. Oczywiście kluczowe wydarzenia zostały wspomniane, co ułatwia nam narysować pełen obraz. Do tego finał tylko rozpala wyobraźnię, szczególnie na ostatnim kadrze. Autor zapowiedział już drugi zeszyt na SzlamFest, który odbędzie się w kwietniu przyszłego roku. Trzymam go zatem za słowo, bo bardzo chcę poznać ciąg dalszy.
Niestety nie obeszło się bez kilku potknięć, które dość mocno rażą w oczy. Chodzi o błędy literowe, nie tylko w postaci braków ogonków, ale ogólnie mowa o poważnych błędach słownych. Mamy "zjedzone" litery lub dostawione z czapy nowe, kompletnie nie pasujące do danego słowa. Nawet na okładce, skądinąd cudownie narysowanej, jest głupi błąd w nazwisku autora i zamiast "Obłażewicz" mamy "Obłazewicz". To naprawdę może wkurzyć, choć osobiście zrzucam to na karb niskiego budżetu. Dokładnie tak samo, jak w filmach klasy B, gdzie nie wszystko idzie dopiąć. Liczę jednak, że kiedyś wyjdzie dodruk i wtedy te błędy zostaną naprawione, zaś w obecnym wydaniu na szczęście nie ma ich zbyt dużo.
Podsumowując - jeśli, tak jak ja, kochasz kino science fiction, a w szczególności tytuły, które wymieniłem na początku tego materiału, to nie wahaj się i sięgnij po "Telemetrię". Żałuję, że nie poprosiłem autora o wrys, bo kupowałem komiks bezpośrednio od niego na 30 MFKiG, ale mam zamiar to w przyszłości nadrobić. Czekam zatem na tom drugi, a kto wie, może w przyszłości zrodzi się z tego obszerniejsza seria oddająca hołd przygodowemu kinu science fiction lat 80-tych i 90-tych XX wieku. Nie obraziłbym się za taki ruch :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz