31 sierpnia 2019

Long John Silver (tomy 1-4)

Postać Długiego Johna Silvera, pirata służącego na okręcie niesławnego kapitana Flinta, jest dziś wręcz kultowa. Tak samo jak książka "Wyspa skarbów" pióra Roberta Louisa Stevensona, do której często odnoszą się współczesne dzieła. "Long John Silver" jest jednym z nich, nie roszcząc sobie przy tym miana bycia kontynuacją przygód starego pirata oraz towarzyszącemu mu Doktora Liveseya, spisującego w swych dziennikach szalone przygody, które przyszło mu przeżyć. Czterotomowa seria stworzona przez Xaviera Dorisona (scenariusz) i Mathieu Lauffeay (rysunek i kolory), wydana u nas przez wydawnictwo Taurus Media, jest czymś naprawdę ciekawym. Z jednej strony nawiązującym mocno do książkowego pierwowzoru, z drugiej zaś dodaje sporo nowych elementów. Niestety od dawna nie było dodruku tej serii, dlatego można ją zdobyć tylko na rynku wtórnym, a tam potrafi mieć dość wygórowane ceny. Dlatego postanowiłem pożyczyć ją od kolegi, gdyż nie byłem pewien, czy chcę wydać takie pieniądze. Przeczytałem i... nadal mam zagwozdkę, bo z jednej strony chętnie bym to widział u siebie na półce, ale z drugiej nie koniecznie za pieniądze, które obecnie trzeba zapłacić.

Zacznijmy od tego, że najchętniej zakupił bym wydanie zbiorcze w formie integrala, zawierającego szkice, dodatkowe plansze i tym podobne dodatki, wraz z szerszym artykułem przybliżającym młodszemu pokoleniu "Wyspę skarbów" i jej rolę we współczesnej kulturze. A jest ona dość znaczna, choć może się wydawać, że tego nie widać. Niemniej coś takiego chętnie bym zakupił i spokojnie dał za to 120 zł, choć pewnie cena okładkowa spokojnie mogłaby wynosić 99 zł. Obecnie na rynku wtórnym za komplet przyjdzie nam zapłacić mniej więcej 160-200 zł, przy czym mowa o komiksach używanych, zatem nie ma tragedii, ale w tej cenie można się nieźle obkupić w nowościach.

Jeśli idzie o warstwę graficzną, to "Long John Silver" prezentuje się, przynajmniej w moich oczach, fenomenalnie. Część plansz plenerów chętnie bym widział u siebie na ścianie w dużym formacie. Rysunki Lauffeaya są po prostu obłędne, przesiąknięte klimatem grozy, mitologii z najgłębszych rejonów Amazonii, czy kipiące korsarskim tematem. Aż chciałbym aby narysował oryginalną "Wyspę skarbów". Zatem tak, jeśli ktoś zbiera komiksy głównie dla rysunku, to warto mieć tą serię na półce. Już same okładki wyglądają przecudnie, jednak to co jest w środku miejscami poraża. Pradawna piramida w sercu tropikalnej puszczy, samotny statek na wzburzonym oceanie, czy stara karczma w angielskim porcie, gdzie zbierają się typy spod najciemniejszej gwiazdy. To wszystko zrobiło na mnie ogromne wrażenie i sprawiło, że wsiąkłem w świat komiksu dosłownie od pierwszej trony.

Dorison, który zaprojektował serię, od początku też mocno nawiązywał do książkowego oryginału. Nie tylko przez postacie Długiego Johna i doktora Liveseya, ale także utrzymując styl prowadzenia narracji, język jakim posługują się bohaterowie, czy relacje pomiędzy nimi wynikające z ich stanu społecznego. Całość mocno podkręcają rysunki, dość wiernie oddające tamte czasy, szczególnie jeśli idzie o wydarzenia dziejące się w Anglii oraz na okręcie. W przypadku Amazonii oraz mitycznego skarbu autorzy byli już nieco bardziej kreatywni i to... nieco zepsuło mi korsarski klimat.

To jedyna wada, jaką mogę przytoczyć. Przez trzy tomy mam rasową przygodę marynistyczną, zaś w finalnym czwartym albumie zaczyna się to przeradzać w dziwny miks mitologii, kosmosu, upadłych bóstw i nieśmiertelnych strażników z wielkimi jaszczurami. Szczerze - mnie to wybiło z klimatu dotąd prowadzonej opowieści i zwyczajnie nie pasowało do niej. Poza tym w finalnej bitwie odchodzą takie cuda na kiju, że Michael Bay mógłby ich wręcz pozazdrościć. Zapewne znajdzie się spore grono osób zafascynowane takim zwrotem akcji, ale mi on nie podszedł, znacząco psując przy tym odbiór całej historii. To właśnie z tego powodu nie zdecydowałem się na razie na zakup serii.

Nie wiem, może nadmiernie marudzę, może trzeba było to olać, ale wiecie, kocham "Wyspę skarbów". W tym roku z przyjemnością wróciłem do niej w  formie audiobooka, którego czytał Jan Peszek i na nowo wróciłem do dzieciństwa, czując morską bryzę na twarzy, w czasach gdy moje rodzinne Trójmiasto nie było jeszcze tak głośną metropolią. Dokładnie to samo robił "Long John Silver" przez pierwsze trzy tomy, aby ostatecznie w finalnym albumie dać mi jakiś miks przygód "Thorgala" z "Konkwistadorem". Wyszło to dziwnie, choć przyznaję, że nadal się łamię i pewnie kupiłbym integral, choćby dla samego rysunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz