Większości Polakom przygody Lucky Luke'a kojarzą się z ogromną dawką humoru, satyry i zwariowanych perypetii na Dzikim Zachodzie. A co by było gdyby... zrobić z tego poważny western? Taki, gdzie zwierzaki nie mówią ludzkim głosem, bohaterowie zmagają się z bolączkami dnia codziennego, a wystrzelone kule naprawdę mogą zabić. Z takim zadaniem zmierzył się Matthieu Bonhomme, w swoim komiksie "Człowiek, który zabił Lucky Luke'a". Co ważniejsze - zrobił to wyśmienicie.
Zacznijmy od tego, że autor komiksu zachował unikalny styl, kojarzony z główną serią. Mimo odarcia jej z satyry, przedstawienia postaci bardziej realistycznie oraz naprawdę mrocznej atmosfery, podczas lektury ciągle czułem ducha oryginału. To nadal jest Lucky Luke, takiego jakiego kocham i uwielbiam, ale jednocześnie mamy tutaj do czynienia z rasowym dramatem osadzonym w realiach Dzikiego Zachodu. Tak. Ten komiks, gdyby sklasyfikować go gatunkowo, byłby wpisany w dwa nurty - dramat i western z mocną domieszką kryminału. Nigdy wcześniej nie czytałem w tej serii, tak mocnego, a przy tym bardzo dobrze napisanego, komiksu.
Jeśli liczycie tutaj na klasyczny happy end, to możecie się srogo zawieść. W pewnym sensie ma on miejsce, ale to, że się tak wyrażę, życiowy happy end. Jest więc miejsce zarówno na radość, jak i na łzy, a każda ze stron ponosi ofiary. Nie ma tutaj śmiesznych braci Dalton, zwariowanych Indian, czy znerwicowanego Custera. Zamiast tego w opowieści występuje chory na gruźlice Joshuy'a "Doc" Wednesday, będący nawiązaniem do słynnego rewolwerowca Johna "Doc" Holliday, albo styrani pracą poszukiwacze złota. Przedstawiony w komiksie Dziki Zachód, bardzo przypomina ten z serialu "Deadwood", choć w skali mikro, bowiem miasteczko Froggy Town, gdzie dociera nasz samotny kowboj, to mała mieścina. Nawet słowo "samotny", jest tutaj mocno rozwinięte, gdy spotyka na swej drodze osobę, znana z serii Morrisa.
Możecie zapytać: Jaki jest motyw przewodni całej opowieści? Cóż, raczej was nie zaskoczę - kradzież złota i morderstwo, którego dopuścił się tajemniczy Indianin. Od samego początku czytelnikowi, jak i tytułowemu stróżowi sprawiedliwości, cała sprawa śmierdzi na kilometr. Gdy, za namową rady mieszkańców miasteczka, zgadza się podjąć śledztwo, wypadki zaczynają toczyć się szybko. Ma się wrażenie, że od razu wiemy kto jest winny, dlaczego zabił i cała sprawa jest banalnie prosta. Wystarczy tylko poczekać, aż nasz bohater na białym rumaku o złotej grzywie, wsadzi za kraty winowajców i znów wygra sprawiedliwość.
Tylko problem tkwi w tym, jak pisałem wcześniej, że to bardzo realistyczna opowieść. Nic tutaj nie jest czarno białe, w pełni oczywiste, a ludzie skrywają wiele sekretów. Czasem bardzo mrocznych. Owszem kilka oczywistych kwestii było takimi, jak to podejrzewałem od samego początku. Gdy jednak zagadka zaczęła się wyjaśniać, dotarła do mnie siła tragedii poszczególnych postaci. Tu nie ma klasycznego pokazania dobra i zła. Nie każdy morderca zasługuje bowiem na stryczek, tak samo jak nie każdy prawy człowiek, jest w istocie taką osobą.
Matthieu Bonhomme napisał bardzo smutną, ale przy tym wyjątkowo udaną, opowieść o Lucky Luke'u. Jako fan serii, muszę powiedzieć wprost, że czegoś takiego mi brakowało. Teraz zaś nastał ten dzień. Dzień, w którym samotny kowboj z grzywką, stróż sprawiedliwości i człowiek niezwykle prawy, pokazał czytelnikom swe drugie, bardzo realistyczne odbicie. Ten komiks broni się na każdym kroku. Rysunkiem, kolorami oraz scenariuszem. W mojej opinii jest lekturą obowiązkową, szczególnie dla miłośników rasowych westernów. Mam nadzieję, że w przyszłości pojawi się więcej takich projektów. Może nawet powstanie odrębna linia, skierowana do dojrzalszego czytelnika, pragnącego poznać inne oblicze Lucky Luke'a.
Komu komiks może się spodobać?
Fanom serii oraz miłośnikom rasowych westernów, gdzie życie pisze scenariusz.
Czy kupił bym komiks, gdybym nie otrzymał go do recenzji?
Bez cienia wahania.
Czy komiks zakwalifikował się do rocznego podsumowania 2018?
Tak i będzie walczyć o wysoką pozycję.
Zacznijmy od tego, że autor komiksu zachował unikalny styl, kojarzony z główną serią. Mimo odarcia jej z satyry, przedstawienia postaci bardziej realistycznie oraz naprawdę mrocznej atmosfery, podczas lektury ciągle czułem ducha oryginału. To nadal jest Lucky Luke, takiego jakiego kocham i uwielbiam, ale jednocześnie mamy tutaj do czynienia z rasowym dramatem osadzonym w realiach Dzikiego Zachodu. Tak. Ten komiks, gdyby sklasyfikować go gatunkowo, byłby wpisany w dwa nurty - dramat i western z mocną domieszką kryminału. Nigdy wcześniej nie czytałem w tej serii, tak mocnego, a przy tym bardzo dobrze napisanego, komiksu.
Jeśli liczycie tutaj na klasyczny happy end, to możecie się srogo zawieść. W pewnym sensie ma on miejsce, ale to, że się tak wyrażę, życiowy happy end. Jest więc miejsce zarówno na radość, jak i na łzy, a każda ze stron ponosi ofiary. Nie ma tutaj śmiesznych braci Dalton, zwariowanych Indian, czy znerwicowanego Custera. Zamiast tego w opowieści występuje chory na gruźlice Joshuy'a "Doc" Wednesday, będący nawiązaniem do słynnego rewolwerowca Johna "Doc" Holliday, albo styrani pracą poszukiwacze złota. Przedstawiony w komiksie Dziki Zachód, bardzo przypomina ten z serialu "Deadwood", choć w skali mikro, bowiem miasteczko Froggy Town, gdzie dociera nasz samotny kowboj, to mała mieścina. Nawet słowo "samotny", jest tutaj mocno rozwinięte, gdy spotyka na swej drodze osobę, znana z serii Morrisa.
Możecie zapytać: Jaki jest motyw przewodni całej opowieści? Cóż, raczej was nie zaskoczę - kradzież złota i morderstwo, którego dopuścił się tajemniczy Indianin. Od samego początku czytelnikowi, jak i tytułowemu stróżowi sprawiedliwości, cała sprawa śmierdzi na kilometr. Gdy, za namową rady mieszkańców miasteczka, zgadza się podjąć śledztwo, wypadki zaczynają toczyć się szybko. Ma się wrażenie, że od razu wiemy kto jest winny, dlaczego zabił i cała sprawa jest banalnie prosta. Wystarczy tylko poczekać, aż nasz bohater na białym rumaku o złotej grzywie, wsadzi za kraty winowajców i znów wygra sprawiedliwość.
Tylko problem tkwi w tym, jak pisałem wcześniej, że to bardzo realistyczna opowieść. Nic tutaj nie jest czarno białe, w pełni oczywiste, a ludzie skrywają wiele sekretów. Czasem bardzo mrocznych. Owszem kilka oczywistych kwestii było takimi, jak to podejrzewałem od samego początku. Gdy jednak zagadka zaczęła się wyjaśniać, dotarła do mnie siła tragedii poszczególnych postaci. Tu nie ma klasycznego pokazania dobra i zła. Nie każdy morderca zasługuje bowiem na stryczek, tak samo jak nie każdy prawy człowiek, jest w istocie taką osobą.
Matthieu Bonhomme napisał bardzo smutną, ale przy tym wyjątkowo udaną, opowieść o Lucky Luke'u. Jako fan serii, muszę powiedzieć wprost, że czegoś takiego mi brakowało. Teraz zaś nastał ten dzień. Dzień, w którym samotny kowboj z grzywką, stróż sprawiedliwości i człowiek niezwykle prawy, pokazał czytelnikom swe drugie, bardzo realistyczne odbicie. Ten komiks broni się na każdym kroku. Rysunkiem, kolorami oraz scenariuszem. W mojej opinii jest lekturą obowiązkową, szczególnie dla miłośników rasowych westernów. Mam nadzieję, że w przyszłości pojawi się więcej takich projektów. Może nawet powstanie odrębna linia, skierowana do dojrzalszego czytelnika, pragnącego poznać inne oblicze Lucky Luke'a.
Komu komiks może się spodobać?
Fanom serii oraz miłośnikom rasowych westernów, gdzie życie pisze scenariusz.
Czy kupił bym komiks, gdybym nie otrzymał go do recenzji?
Bez cienia wahania.
Czy komiks zakwalifikował się do rocznego podsumowania 2018?
Tak i będzie walczyć o wysoką pozycję.