Mark Millar, autor słynnej serii "Kick-Ass", nigdy nie był mi jakoś szczególnie bliski. "Chrononauci" tego stanu rzeczy nie zmienili, choć przy komiksie bawiłem się naprawdę przednio. Lekkie, nieco głupkowate, czytadło, w sam raz na relaks po ciężkim dniu, spędzonym w pracy. Jest dynamicznie, miejscami krwawo, a czarny humor w praktyce towarzyszy nam nieustannie. Na deser mamy ciekawy początek oraz równie dobrze napisany finał. Czy zatem komiks Millara i Murphy'ego jest czymś więcej, niż zwykłym akcyjniakiem? Cóż, na pewno ładnie narysowanym, ale z swego gatunku się nie wybił.
Co tutaj dużo napisać? Fabuła jest prosta jak konstrukcja, przysłowiowego cepa. Dwóch naukowców Corbin Quinn i Danny Reilly, wspólnymi siłami konstruują pierwszą machinę czasoprzestrzenną. W praktyce większość tego urządzenia zaprojektował Quinn, a jego kolega dołączył w późniejszym etapie projektu. Gdy jednak ruszają w przeszłość coś się nie udaje. Pierwszy rusza Corbin, mając za zadanie sfilmować lądowanie Columba w Ameryce Środkowej. Niestety zostaje zniesiony z kursu i ląduje na samym początku XVI wieku. Reilly rusza mu z pomocą i wtedy... pakuje się w sam środek dziwnej wojny.
Przygody jakie przeżywają obaj naukowcy są mocno zwariowane. Oczywiście sami nawarzyli piwa, mając gdzieś odpowiedzialność za swoje czyny. Tyle że te mocno odciskają swe piętno na strumieniu czasu. Zatem po chwili nie dziwi czytelnika obrazek, w którym śmigłowce z Wietnamu masakrują wojska mongolskie, a samuraje z okresu budowy Wielkiego Muru, zasuwają w nowoczesnym czołgu. To czego czasem byłem tutaj świadkiem jest nieźle pokręcone. W praktyce mamy absolutnie wszystko. Dinozaury, myśliwce odrzutowe, pierwsze organizmy lądowe, mafia, Starożytny Egipt - dla naszych milusińskich nie ma barier.
Na dokładkę całość przedstawiono nieraz w dość udanej, karykaturalnej formie. Musze przyznać, że rysunek Seana Murphy bardzo mi podpasował, jednak z pewnością ogromna w tym zasługa Hollingswortha, odpowiedzialnego za kolory. Kolejny raz, gdy mam do czynienia z tym artystą, jestem wniebowzięty. Jak dotąd zawsze spisał się rewelacyjnie, czy to w "Wiedźmach", albo "Jessice Jones: Alias". Potrafi on w każdy rysunek tchnąć swoistą magię, idealnie przy tym oddając charakter fabuły. Ma być strasznie? Jest strasznie. Budujemy napięcie, rodem z kryminału? Proszę bardzo. Chcemy oddać klimat przesyconej czarnym humorem satyry? Hollingsworth już czeka i daje nam "Chrononautów".
Dostałem zatem to, na co liczyłem. Lekką, przesyconą gagami, choć nie jakoś specjalnie wyszukanymi, opowieść o dwóch takich co namieszali w czasie. Mamy Happy End, aczkolwiek pewne komplikacje nastąpiły, jest nie głupi morał oraz wielka, totalnie poryta, bitwa. Całość spakowana w miły dla oka rysunek i w pełni zamkniętą historię. Ten komiks nie sprawił, że wyforsował swój gatunek mocno na czoło, ale czyta się go ze smakiem. A to już dużo.
Komu komiks może się spodobać?
Osobom lubiącym lekki, nieco absurdalny, humor, połączony z klasycznym kinem akcji.
Czy kupił bym komiks, gdybym nie otrzymał go do recenzji?
Nie do końca jestem adresatem dla tego gatunku, ale być może sięgnąłbym po niego z drugiej ręki.
Czy komiks zostaje w kolekcji?
Nie, bowiem to nie jest nic nadzwyczajnego. Owszem, bardzo dobrze mi się go czytało, ale niczym mnie nie urzekł. Ot, udana, lekka lektura na jeden wieczór.
Co tutaj dużo napisać? Fabuła jest prosta jak konstrukcja, przysłowiowego cepa. Dwóch naukowców Corbin Quinn i Danny Reilly, wspólnymi siłami konstruują pierwszą machinę czasoprzestrzenną. W praktyce większość tego urządzenia zaprojektował Quinn, a jego kolega dołączył w późniejszym etapie projektu. Gdy jednak ruszają w przeszłość coś się nie udaje. Pierwszy rusza Corbin, mając za zadanie sfilmować lądowanie Columba w Ameryce Środkowej. Niestety zostaje zniesiony z kursu i ląduje na samym początku XVI wieku. Reilly rusza mu z pomocą i wtedy... pakuje się w sam środek dziwnej wojny.
Przygody jakie przeżywają obaj naukowcy są mocno zwariowane. Oczywiście sami nawarzyli piwa, mając gdzieś odpowiedzialność za swoje czyny. Tyle że te mocno odciskają swe piętno na strumieniu czasu. Zatem po chwili nie dziwi czytelnika obrazek, w którym śmigłowce z Wietnamu masakrują wojska mongolskie, a samuraje z okresu budowy Wielkiego Muru, zasuwają w nowoczesnym czołgu. To czego czasem byłem tutaj świadkiem jest nieźle pokręcone. W praktyce mamy absolutnie wszystko. Dinozaury, myśliwce odrzutowe, pierwsze organizmy lądowe, mafia, Starożytny Egipt - dla naszych milusińskich nie ma barier.
Na dokładkę całość przedstawiono nieraz w dość udanej, karykaturalnej formie. Musze przyznać, że rysunek Seana Murphy bardzo mi podpasował, jednak z pewnością ogromna w tym zasługa Hollingswortha, odpowiedzialnego za kolory. Kolejny raz, gdy mam do czynienia z tym artystą, jestem wniebowzięty. Jak dotąd zawsze spisał się rewelacyjnie, czy to w "Wiedźmach", albo "Jessice Jones: Alias". Potrafi on w każdy rysunek tchnąć swoistą magię, idealnie przy tym oddając charakter fabuły. Ma być strasznie? Jest strasznie. Budujemy napięcie, rodem z kryminału? Proszę bardzo. Chcemy oddać klimat przesyconej czarnym humorem satyry? Hollingsworth już czeka i daje nam "Chrononautów".
Dostałem zatem to, na co liczyłem. Lekką, przesyconą gagami, choć nie jakoś specjalnie wyszukanymi, opowieść o dwóch takich co namieszali w czasie. Mamy Happy End, aczkolwiek pewne komplikacje nastąpiły, jest nie głupi morał oraz wielka, totalnie poryta, bitwa. Całość spakowana w miły dla oka rysunek i w pełni zamkniętą historię. Ten komiks nie sprawił, że wyforsował swój gatunek mocno na czoło, ale czyta się go ze smakiem. A to już dużo.
Komu komiks może się spodobać?
Osobom lubiącym lekki, nieco absurdalny, humor, połączony z klasycznym kinem akcji.
Czy kupił bym komiks, gdybym nie otrzymał go do recenzji?
Nie do końca jestem adresatem dla tego gatunku, ale być może sięgnąłbym po niego z drugiej ręki.
Czy komiks zostaje w kolekcji?
Nie, bowiem to nie jest nic nadzwyczajnego. Owszem, bardzo dobrze mi się go czytało, ale niczym mnie nie urzekł. Ot, udana, lekka lektura na jeden wieczór.