Gdy "Piorun" wszedł do kin było o nim głośno. Nie tylko dzieło Pixara, co już samo w sobie było wyznacznikiem jakości, ale również w 3D, choć już wtedy zaczynało wychodzić coraz więcej filmów w tej technologii. Dziś jest ona powszechna i rozwinęła skrzydła, jednak nadal wiele osób woli oglądać filmy w 2D ponieważ mniej męczą oczy. No i bilety są tańsze. Jednak "Piorun" na tym polu się nie zestarzał i po dziś dzień wygląda dobrze. Zresztą jeśli idzie o warstwę wizualną to niemal wszystkie dzieła Pixara są ponadczasowe. Co jednak ze scenariuszem? Cóż, tutaj już tak różowo nie jest. W dniu premiery nie powalał jakoś świeżością i unikalnością, a mimo to film umie przykuć uwagę widza, choć nie za sprawą tytułowego psa, a kotki oraz chomika. Wróćmy zatem do przygody jaką przeżyli Piorun, Marlenka i zwariowana kula puchu zwana Attylą.
Fabuła filmu z początku zapowiadała się dość nieszablonowo. Oto mamy psa imieniem Piorun, który wierzy że to co się wokoło niego dzieje jest prawdą nie zaś filmową fikcją. Zresztą reżyser stara się zrobić wszystko aby utrzymać zwierzaka w takim oto przekonaniu. Niestety serial nie zarabia i grozi mu ściągnięcie z anteny. Sprawy się komplikują gdy tytułowy bohater znika z planu za sprawą nieoczekiwanych zbiegów okoliczności. Trafia w ten sposób na drugi kraniec kraju do świata, gdzie jego super moce nie istnieją. Wierząc, że został ich pozbawiony szuka pomocy, a raczej wymusza ją, u... kota. W ten sposób zaczyna się długa droga dwóch, odwiecznych wrogów do Hollywood.
Szybko się jednak okazuje, że fabuła aż tak specjalnie nie porywa, szczególnie przez pierwsze pół godziny, gdy akcja dzieje się w większości na planie filmowym. Mamy tam kilka klasycznych gagów, jednak całość zwyczajnie nuży. Można powiedzieć, że w pełni jestem wstanie zrozumieć dlaczego serial w którym występuje tytułowy pies traci publikę i to w piorunującym tempie. Sam wymiękłbym po dwóch odcinkach. Niemniej ta nuda przekłada się na odbiór całości, co mocno obniża finalną ocenę "Pioruna".
Na szczęście potem jest znacznie lepiej, szczególnie gdy na planie pojawia się kotka Marlenka. Cwana, bezdomna kocica, która wpada po uszy w kłopoty za sprawą gołębi będących dotąd na jej rozkazy. Dziewczyna została mocno doświadczona przez życie, wie co to znaczy stracić dom, życie i bezpieczny kąt do spania. Poznała twarde zasady walki o przetrwanie na ulicy w wielkim mieście, doznała głodu oraz upokorzenia ze strony człowieka. Innymi słowy jest zupełnym przeciwieństwem psa śniącego na jawie, który myśli że ma nadprzyrodzone moce. W tym momencie mamy największy ładunek humorystyczny, w postaci konfrontacji pomiędzy psem a kotką i ich wiedzą o rzeczywistym świecie.
Poziom gagów zostaje znacząco spotęgowany dzięki chomikowi imieniem Attyla, które spotykają mniej więcej w połowie swej wędrówki do Hollywood. Puchaty fan ekranowego "Pioruna" tak samo jak pies, wierzy w jego super zdolności. Do tego sam gryzoń praktycznie nie opuszcza swego plastikowego, kulistego schronienia, za pomocą którego się porusza przez niemal całą przygodę. Ilość komicznych wydarzeń wzrasta przy nim w zastraszającym tempie co dobrze współpracuje z kąśliwymi relacjami Marlenki z hardym Piorunem.
Jednak w tym wszystkim brak jakiejś większej puenty. Owszem mamy pewne próby jej stworzenia na przykładzie kotki, ale trwa to tylko krótką chwilę. Finał też specjalnie nie zaskakuje ani nie powala na kolana fajerwerkami. Łatwo go zresztą przewidzieć i mniej więcej od połowy filmu można spodziewać się co nastąpi na końcu tej wędrówki. Jeśli idzie zaś o warstwę techniczną to film broni się mocno mimo upływu lat, a i efekty 3D, o ile ktoś ma odpowiedni telewizor, potrafią wypaść dobrze, choć nie doskonale. Pamiętam jak w kinie znacznie większą furorę na tym polu robił "Wall-e", zaś "Piorun" potrafił co najwyżej przyprawić o krótkotrwały zachwyt młodszą część widowni. Nie inaczej jest dzisiaj. Film jest dobry, ale tylko dobry i nie zasługuje na to aby go jakoś specjalnie wychwalać czy rozpieszczać. Owszem dzieciom się spodoba, choć nawet je może na starcie wynudzić zbyt przydługim wstępem. Mimo to czasem lubię wrócić do tej pozycji, choć raczej zaczynam ją oglądać od późniejszego kadru.
Szybko się jednak okazuje, że fabuła aż tak specjalnie nie porywa, szczególnie przez pierwsze pół godziny, gdy akcja dzieje się w większości na planie filmowym. Mamy tam kilka klasycznych gagów, jednak całość zwyczajnie nuży. Można powiedzieć, że w pełni jestem wstanie zrozumieć dlaczego serial w którym występuje tytułowy pies traci publikę i to w piorunującym tempie. Sam wymiękłbym po dwóch odcinkach. Niemniej ta nuda przekłada się na odbiór całości, co mocno obniża finalną ocenę "Pioruna".
Na szczęście potem jest znacznie lepiej, szczególnie gdy na planie pojawia się kotka Marlenka. Cwana, bezdomna kocica, która wpada po uszy w kłopoty za sprawą gołębi będących dotąd na jej rozkazy. Dziewczyna została mocno doświadczona przez życie, wie co to znaczy stracić dom, życie i bezpieczny kąt do spania. Poznała twarde zasady walki o przetrwanie na ulicy w wielkim mieście, doznała głodu oraz upokorzenia ze strony człowieka. Innymi słowy jest zupełnym przeciwieństwem psa śniącego na jawie, który myśli że ma nadprzyrodzone moce. W tym momencie mamy największy ładunek humorystyczny, w postaci konfrontacji pomiędzy psem a kotką i ich wiedzą o rzeczywistym świecie.
Poziom gagów zostaje znacząco spotęgowany dzięki chomikowi imieniem Attyla, które spotykają mniej więcej w połowie swej wędrówki do Hollywood. Puchaty fan ekranowego "Pioruna" tak samo jak pies, wierzy w jego super zdolności. Do tego sam gryzoń praktycznie nie opuszcza swego plastikowego, kulistego schronienia, za pomocą którego się porusza przez niemal całą przygodę. Ilość komicznych wydarzeń wzrasta przy nim w zastraszającym tempie co dobrze współpracuje z kąśliwymi relacjami Marlenki z hardym Piorunem.
Jednak w tym wszystkim brak jakiejś większej puenty. Owszem mamy pewne próby jej stworzenia na przykładzie kotki, ale trwa to tylko krótką chwilę. Finał też specjalnie nie zaskakuje ani nie powala na kolana fajerwerkami. Łatwo go zresztą przewidzieć i mniej więcej od połowy filmu można spodziewać się co nastąpi na końcu tej wędrówki. Jeśli idzie zaś o warstwę techniczną to film broni się mocno mimo upływu lat, a i efekty 3D, o ile ktoś ma odpowiedni telewizor, potrafią wypaść dobrze, choć nie doskonale. Pamiętam jak w kinie znacznie większą furorę na tym polu robił "Wall-e", zaś "Piorun" potrafił co najwyżej przyprawić o krótkotrwały zachwyt młodszą część widowni. Nie inaczej jest dzisiaj. Film jest dobry, ale tylko dobry i nie zasługuje na to aby go jakoś specjalnie wychwalać czy rozpieszczać. Owszem dzieciom się spodoba, choć nawet je może na starcie wynudzić zbyt przydługim wstępem. Mimo to czasem lubię wrócić do tej pozycji, choć raczej zaczynam ją oglądać od późniejszego kadru.