Pamiętam jak szedłem do kina na odświeżoną wersję pierwszej
trylogii Gwiezdnych Wojen. Było to niezapomniane przeżycie. Kolejna saga,
będąca prequelem poprzedniej, w wielu miejscach mnie rozczarowała, dlatego do
Przebudzenia Mocy podchodziłem z dużą rezerwą. Nie pomagał też fakt, że Disney
przejął markę i nie wiedziałem czego do końca się spodziewać. Jednak po blisko
dekadzie oczekiwania na nową trylogię Gwiezdnych Wojen, stwierdziłem że warto
dać szansę J.J. Abramsowi, mając w pamięci choćby jego nową wizję Star Trek.
Czy i tym razem podołał wyzwaniu?
Nocne pokazy Przebudzenia Mocy, przyciągnęły w całej Polsce
rzesze ludzi, nie tylko fanów gwiezdnej sagi. Mi przyszło odwiedzić kino w
Opolu, które puszczało seans na trzech salach. Zgromadziło to w sumie około 500
osób, co dla tak małego kina, jest dobrą notą. O biletach na premierowy weekend
można oczywiście zapomnieć, bo zostały już dawno wyprzedane i można liczyć co
najwyżej na pojedyncze miejsca na sali. Przed seansem wykonano pokaz sztuki
walki, na bazie której Lukas opracował pojedynki na miecze świetlne – Kendo. Przed
samym seansem, puszczono również krótki film dokumentalny, w którym twórca
Gwiezdnych Wojen opisywał, dlaczego wybrał właśnie tę szkołę walki i jakie jej
elementy zaczerpną do swego dzieła. Był to ciekawy akcent, który tylko wzmógł
apetyt na główne danie.
Jak zatem ono smakowało? Cóż, z jednej strony wyśmienicie,
jednak w połowie degustacji, olbrzymie grono widzów, zrozumiało, że tak naprawdę
ma do czynienia z odgrzewanym kotletem. Niestety najgorszą, a zarazem jedną z nielicznych,
wadą Przebudzenia Mocy jest scenariusz, a raczej jego główna oś fabularna. W pełni
popieram pomysł wzorowania się na oryginalnej trylogii, jednak niemal pełne przełożenie
Nowej Nadziei na ekran, z wymianą bohaterów i nazw miejsc, do złudzenia przypominających
te z pierwszego filmu Star Wars (np. pustynna planeta Jakku, to niemal kalka
Tatooine) to gruba przesada. Po seansie był to najgłośniej komentowany element
całego filmu. Abrams zwyczajnie skopiował całą Nową Nadzieję, dodając do niej
kosmetycznie zmiany i podając w nieco innej scenerii. Zdaniem wielu fanów Star Wars,
taki manewr bardzo zaszkodził nowej trylogii, ale nie na tyle aby całkowicie zepsuć
przyjemność z śledzenia losów bohaterów.
W tym miejscu należą się wielkie gratulacje dla aktorów. To czego
brakowało w prequelu, nowemu reżyserowi i jego załodze udało się osiągnąć w
kontynuacji starej sagi. Gra aktorska stoi na najwyższym poziomie, postacie są
wyraziste oraz ciekawe. Mimo że w wielu punktach stają się poniekąd „klonami”
swoich pierwowzorów to nie mamy wrażenia oglądania tej samej osoby. Rey, to
porzucona na Jakku młoda kobieta, którą życie nauczyło twardych reguł. Żyje ze
zbierania złomu z wraków krążowników starego Imperium Galaktycznego, znajdujących
się na całej powierzchni planety, po wielkiej bitwie jaka rozegrała się blisko
trzydzieści lat wcześniej, rok po obaleniu Imperatora. Finn to zbuntowany
szturmowiec, mający dość bezsensownego zabijania oraz na tyle dużo szczęścia,
że przełamał w sobie zakodowaną indoktrynację o posłuszeństwie dla Nowego
Porządku (org. First Order). Poe Dameron to as przestworzy i czołowy pilot
nowej Rebelii, nieraz nadstawiający karku dla przyjaciół. BB-8 jest tak samo
zwariowany co R2D2, ale przy tym o wiele sympatyczniejszy i jakby „ludzki” w
swoim zachowaniu. To wszystko sprawia, że gdy na scenie pojawiają się Han Solo
oraz Chewbacca, to nie spychają w niebyt nowych bohaterów. Cała grupa
umiejętnie z sobą współgra, tworząc, w pewnym sensie, nowy dla serii klimat.
Podobną sytuację mamy w przypadku antagonistów, z których dla
widza najważniejszy jest Kylo Ren. Młody uczeń lorda Sithów, Snoke’a, o którym
na razie niemal nic nie wiadomo, jest rozdarty pomiędzy chęcią władzy, a
resztkami sumienia jakie się w nim jeszcze tli. Mamy tutaj, czysto
teoretycznie, ten sam schemat co w przypadku Anakina Skywalkera, gdy
przechodził on przemianę w Dartha Vadera. Sam Kylo Ren stara się wzorować na
wspomnianym lordzie Sithów, jednak jego pozycja nie jest jeszcze na tyle wysoka w
szeregach Nowego Porządku, aby mógł narzucić swą wolę innym przywódcom, w tym
generałowi Hux’owi. Pomiędzy tymi postaciami nieraz dochodzi do konfrontacji
słownej, uświadamiając widzowi, który z nich tak naprawdę jest prawą ręką Snoke’a.
Od strony czysto technicznej, nowe Gwiezdne Wojny wypadają
genialnie. Abrams jest zmyślnym reżyserem i na potrzeby filmu zadbał o
dopracowane kostiumy, modele oraz scenografię. Dlatego mimo tonażu efektów
komputerowych, nie kłują one w oczy tak jak to miało miejsce w Mrocznym Widmie
czy Ataku Klonów. Czuć dzięki temu ducha starej serii, gdzie stormtrooper był
żołnierzem ubranym kombinezon, a nie komputerowo wygenerowanym klonem. Podobnie
jest w przypadku nie-ludzkich ras, ukazanych w nowej trylogii. Często są to
aktorzy ubrani w wymyślne stroje, z nałożoną „drugą skórą” czy roboty, a
wszystko to doprawione szczyptą CGI. Plenery też są często prawdziwe, co
wyraźnie widać, choćby w scenach na pustyni lub w lesie. Należy pochwalić zatem twórców,
że odeszli od utartego zielonego ekranu, przekładając go na rzecz modeli i
charakteryzacji, gdyż w ten sposób przywrócili Gwiezdnej Sadze jego ducha.
Podsumowując – Przebudzenie Mocy, to naprawdę świetne
widowisko, pełne dynamizmu, świetnie wykreowanych oraz zagranych nowych postaci,
podrasowane może nieco za dużą porcją, za to dobrze wpasowanego, humoru. Gdyby
nie to, że scenariusz to kalka Nowej Nadziei, mielibyśmy bodaj najlepszą część
Star Wars. Mimo wszystko warto iść do kina, do tego na wersję 3D, gdyż Abrams
po raz kolejny sprostał powierzonemu mu zadaniu. Oby tylko reżyser nie usiadł
na laurach i dał za rok nieco więcej widzom, bo na razie po seansie
Przebudzenia Mocy, ma się więcej pytań niż odpowiedzi. Buduje to oczywiście
atmosferę tajemniczości, jednak na równi frustruje. Miejmy nadzieję, że Rian Johnson, reżyserujący kolejna część, nie popełni błędów Abramsa jak w przypadku Star Trek: Into Darkness, dając nam kawał
porządnej historii w uniwersum Gwiezdnych Wojen.