Nigdy nie byłem wielkim fanem Star Treka czy Star Wars, gdyż z uniwersów Si-Fi, pod kątem fabuły, zawsze bardziej do mnie trafiały te z gier komputerowych, takich jak Freespace, StarCraft czy Homeworld. Jednak lubiłem do czasu do czasu zagłębić się w świecie mocy lub futurystycznych nowinkach technicznych Federacji. Bardzo pozytywnie nastawiony, po pierwszej części, do nowej wizji uniwersum Star Trek, co zresztą przedstawiłem w recenzji na Film Webie, z wielką ochotą wybrałem się do kina w dniu premiery na kontynuację losów młodego kapitana Kirka i jego załogi. Niestety moje oczekiwania zostały tylko w połowie spełnione, gdyż po zwiastunach oczekiwałem chyba za dużo od najnowszego obrazu J.J. Abramsa. Może wynikało to z fascynacji poprzednią częścią, którą bez wahania zakupiłem na DVD, a może zbytnią naiwnością, że Hollywood nie popadło w gatunku przygody w kompletną sztampę. Czy żałuję wydanych pieniędzy i popołudnia w kinie? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie poniżej.
Fabuła Star Trek: Into Darkness dzieje się kilka lat po wydarzeniach z poprzedniej części i już na starcie reżyser wrzuca nas w wir dynamicznej akcji oraz częstuje komizmem sytuacyjnym. Tym zresztą cechowała się poprzednia część, więc jak najbardziej takie rozpoczęcie nowej przygody jest na miejscu. Zaraz potem jednak scenariusz nabiera poważniejszej formy, co również jest dobrze skonstruowane i wpasowane w całokształt tej przygody. Podczas gdy Kirk z Spockiem i załogą U.S.S. Enterprise wykonują różne misje, łamiąc przy tym regulamin Federacji (czemu oczywiście przeciwny jest logicznie rozumujący Spock), w Londynie dochodzi do zamachu na archiwum danych floty. Szef sztabu zwołuje naradę, podczas której informuje jej członków, że odpowiedzialnym za ten bestialski czyn jest samotny człowiek, który z nieznanych powodów wypowiedział jednoosobową wojnę Federacji. W tym samym momencie wspomniany terrorysta atakuje obradujących, zabijając większą część admiralicji, po czym teleportuje się na wymarłą planetę Kronos, znajdującą się na terytorium klingonów, z którymi Federacja ma bardzo napięte stosunki dyplomatyczne. Kirk wraz z załoga rusza w pościg, nie przeczuwając nawet, że przyjdzie mu się spotkać z najstraszliwszym wrogiem swego życia - Khanem.
Ze względu na nie małą ilość nawiązań do poprzedniej części warto się z nią zaznajomić, choć nie jest to wymóg konieczny (no może poza odniesieniem do jednej sceny, gdzie pojawia się "stary" Spock). Wierni fani serii wiedzą doskonale, że obecna linia fabularna nie jest powiązana z starą, ze względu na wydarzenia z jakimi mieliśmy do czynienia w pierwszej odsłonie nowego Star Treka. Z tej też przyczyny wiele postaci zmieniło swój styl życia na bardziej żywiołowy, np. kapitan James T. Kirk, porucznik Nyota Uhura czy doktor Carol Marcus. Inne zaś pozostały niemal bez zmian, w tym jeden z najmroczniejszych i najgorszych przeciwników załogi U.S.S. Enterprise - Khan. Nadal jest on wyrachowanym, pozbawionym litości i uznającym się za byt o wyższej wartości, mordercą, choć tym razem jego losy są o wiele mocniej związane z samą Federacją. W tej roli rewelacyjnie wręcz spisał się Benedict Cumberbatch, który bardzo umiejętnie odtworzył swą postać. Dotyczyło to zarówno gestykulacji, mimiki jak i głosu, dzięki czemu widz otrzymał na ekranie antybohatera, będącego soczystą porcją okrucieństwa i wyrachowania.
Równie udane kreacje zagrały osoby z pierwszo- i drugoplanowe. Najbardziej oczywiście rzuca się w oczy duet Chris Pine (Kirk) i Zachary Quinto (Spock), którzy co rusz dzięki swym utarczkom słownym doprowadzają widzów do salw śmiechu. Jednak nie udałoby się to gdyby nie reszta zespołu, odpowiadająca za komizm sytuacyjny. Karl Urban (doktor Bone), wcielający się w postać głównego lekarza U.S.S. Enterprise i Simon Pegg (Scotty) zajmujący stanowisko, choć tym razem nie zawsze, szefa techników wspomnianego statku, co rusz rozśmieszają publikę swoimi tekstami. Co ważniejsze, wszystkie ich zachowania oraz dialogi mają logiczne odniesienie do sytuacji, jaka obecnie dzieje się na ekranie, co tylko potęguje komizm. Wisienką na tym tle są "małżeńskie" kłótnie pomiędzy Spockiem i Uhurą (Zoe Saldana), które mimo sporadyczności występowania, wypadają rewelacyjnie. Niestety w przeciwieństwie do poprzedniej części ilość sytuacji komicznych jest znacznie mniejsza, gdyż ustąpiła ona pola scenom melancholijnym, silącym się na dramatyzm sytuacyjny. Z tej też przyczyny w wielu momentach filmu wkrada się niespodziewanie nuda oraz monotonia, zamiast dynamicznej akcji, która byłaby jak najbardziej na miejscu. Psuje to mocno odbiór całości, zwłaszcza ze względu na jedną rzecz - scenariusz.
Rys fabularny nie jest co prawda jakiś super skomplikowany, ale za to dobrze zmontowany, niestety tylko przez pierwszą połowę. Wpakowano w nią sporo tajemnicy, niedomówień, scen walki, dramatyzmu, a wszystko doprawiono humorem sytuacyjnym. Nagle w połowie filmu scenarzysta postanowił zdradzić widzowi wszystkie sekrety swego dzieła, zamieniając je w pokaz fajerwerków przeplecionych nieudolnym melodramatem głównych postaci. Wynikiem tego jest miejscami tak przytłaczająca nuda, psująca doszczętnie sceny batalistyczne, że aż chce się krzyczeć.
Jeśli idzie o stronę techniczną filmu, to nie ma się do czego przyczepić, a nawet warto pochwalić reżysera, za zmniejszenie ilości efektów rozmytego światła przesłaniającego obraz. W pierwszej odsłonie było tego zdecydowanie za dużo, co psuło całokształt odbioru. Tym razem wszelkie fajerwerki ogląda się o wiele lepiej. Jak zwykle sceny batalistyczne są bardzo rozbudowane, dynamiczne i pokazane z obu stron konfliktu, choć niejednokrotnie łamią one żelazne prawa fizyki. Uniwersum Star Trek słynęło właśnie z tego, że starało się zachować fizykę i inne prawa powszechne w nienaruszonym stanie, więc takie zagranie psuje mocno ten obraz, szczególnie u fanów. Odnośnie 3D to nie dane było mi go podziwiać, jednak całość w wersji analogowej i tak spisywała się rewelacyjnie, zaś sam nie wyłapałem zbyt wielu scen, gdzie efekt przestrzennego obrazu mógłby być w pełni wykorzystany. Choć mogę się mylić.
Jak należy zatem podsumować drugą część nowego Star Treka? Z pewnością jest w nim więcej akcji i dynamizmu niż w starej serii, poprawiono kilka niedociągnięć z poprzedniej części, choć niepotrzebnie wprowadzono melodramatyzm. Całkowita przewidywalność scenariusza w drugiej połowie obrazu oraz odarcie go zupełnie z tajemnic też przemawia na niekorzyść. Na szczęście postać Khana, mimo że inna, nadal jest dobrze wykreowana, ale nie ratuje to filmu przed sporymi fragmentami nudy, spowodowanej przerostem formy nad treścią. Osobiście nie żałuję czasu i pieniędzy wydanych na Star Trek: Into Darkness, gdyż przez większość filmu bawiłem się przednie. Jednak nie tak dobrze jak przy poprzedniej części, a i szybciej zacząłem o nim zapominać. Liczę że za jakiś czas pojawi się kolejna odsłona przygód Kirka i Spocka, mająca więcej akcji oraz humoru, a mniej melancholii.
OCENA - 6,5/10
Fabuła Star Trek: Into Darkness dzieje się kilka lat po wydarzeniach z poprzedniej części i już na starcie reżyser wrzuca nas w wir dynamicznej akcji oraz częstuje komizmem sytuacyjnym. Tym zresztą cechowała się poprzednia część, więc jak najbardziej takie rozpoczęcie nowej przygody jest na miejscu. Zaraz potem jednak scenariusz nabiera poważniejszej formy, co również jest dobrze skonstruowane i wpasowane w całokształt tej przygody. Podczas gdy Kirk z Spockiem i załogą U.S.S. Enterprise wykonują różne misje, łamiąc przy tym regulamin Federacji (czemu oczywiście przeciwny jest logicznie rozumujący Spock), w Londynie dochodzi do zamachu na archiwum danych floty. Szef sztabu zwołuje naradę, podczas której informuje jej członków, że odpowiedzialnym za ten bestialski czyn jest samotny człowiek, który z nieznanych powodów wypowiedział jednoosobową wojnę Federacji. W tym samym momencie wspomniany terrorysta atakuje obradujących, zabijając większą część admiralicji, po czym teleportuje się na wymarłą planetę Kronos, znajdującą się na terytorium klingonów, z którymi Federacja ma bardzo napięte stosunki dyplomatyczne. Kirk wraz z załoga rusza w pościg, nie przeczuwając nawet, że przyjdzie mu się spotkać z najstraszliwszym wrogiem swego życia - Khanem.
Ze względu na nie małą ilość nawiązań do poprzedniej części warto się z nią zaznajomić, choć nie jest to wymóg konieczny (no może poza odniesieniem do jednej sceny, gdzie pojawia się "stary" Spock). Wierni fani serii wiedzą doskonale, że obecna linia fabularna nie jest powiązana z starą, ze względu na wydarzenia z jakimi mieliśmy do czynienia w pierwszej odsłonie nowego Star Treka. Z tej też przyczyny wiele postaci zmieniło swój styl życia na bardziej żywiołowy, np. kapitan James T. Kirk, porucznik Nyota Uhura czy doktor Carol Marcus. Inne zaś pozostały niemal bez zmian, w tym jeden z najmroczniejszych i najgorszych przeciwników załogi U.S.S. Enterprise - Khan. Nadal jest on wyrachowanym, pozbawionym litości i uznającym się za byt o wyższej wartości, mordercą, choć tym razem jego losy są o wiele mocniej związane z samą Federacją. W tej roli rewelacyjnie wręcz spisał się Benedict Cumberbatch, który bardzo umiejętnie odtworzył swą postać. Dotyczyło to zarówno gestykulacji, mimiki jak i głosu, dzięki czemu widz otrzymał na ekranie antybohatera, będącego soczystą porcją okrucieństwa i wyrachowania.
Równie udane kreacje zagrały osoby z pierwszo- i drugoplanowe. Najbardziej oczywiście rzuca się w oczy duet Chris Pine (Kirk) i Zachary Quinto (Spock), którzy co rusz dzięki swym utarczkom słownym doprowadzają widzów do salw śmiechu. Jednak nie udałoby się to gdyby nie reszta zespołu, odpowiadająca za komizm sytuacyjny. Karl Urban (doktor Bone), wcielający się w postać głównego lekarza U.S.S. Enterprise i Simon Pegg (Scotty) zajmujący stanowisko, choć tym razem nie zawsze, szefa techników wspomnianego statku, co rusz rozśmieszają publikę swoimi tekstami. Co ważniejsze, wszystkie ich zachowania oraz dialogi mają logiczne odniesienie do sytuacji, jaka obecnie dzieje się na ekranie, co tylko potęguje komizm. Wisienką na tym tle są "małżeńskie" kłótnie pomiędzy Spockiem i Uhurą (Zoe Saldana), które mimo sporadyczności występowania, wypadają rewelacyjnie. Niestety w przeciwieństwie do poprzedniej części ilość sytuacji komicznych jest znacznie mniejsza, gdyż ustąpiła ona pola scenom melancholijnym, silącym się na dramatyzm sytuacyjny. Z tej też przyczyny w wielu momentach filmu wkrada się niespodziewanie nuda oraz monotonia, zamiast dynamicznej akcji, która byłaby jak najbardziej na miejscu. Psuje to mocno odbiór całości, zwłaszcza ze względu na jedną rzecz - scenariusz.
Rys fabularny nie jest co prawda jakiś super skomplikowany, ale za to dobrze zmontowany, niestety tylko przez pierwszą połowę. Wpakowano w nią sporo tajemnicy, niedomówień, scen walki, dramatyzmu, a wszystko doprawiono humorem sytuacyjnym. Nagle w połowie filmu scenarzysta postanowił zdradzić widzowi wszystkie sekrety swego dzieła, zamieniając je w pokaz fajerwerków przeplecionych nieudolnym melodramatem głównych postaci. Wynikiem tego jest miejscami tak przytłaczająca nuda, psująca doszczętnie sceny batalistyczne, że aż chce się krzyczeć.
Jeśli idzie o stronę techniczną filmu, to nie ma się do czego przyczepić, a nawet warto pochwalić reżysera, za zmniejszenie ilości efektów rozmytego światła przesłaniającego obraz. W pierwszej odsłonie było tego zdecydowanie za dużo, co psuło całokształt odbioru. Tym razem wszelkie fajerwerki ogląda się o wiele lepiej. Jak zwykle sceny batalistyczne są bardzo rozbudowane, dynamiczne i pokazane z obu stron konfliktu, choć niejednokrotnie łamią one żelazne prawa fizyki. Uniwersum Star Trek słynęło właśnie z tego, że starało się zachować fizykę i inne prawa powszechne w nienaruszonym stanie, więc takie zagranie psuje mocno ten obraz, szczególnie u fanów. Odnośnie 3D to nie dane było mi go podziwiać, jednak całość w wersji analogowej i tak spisywała się rewelacyjnie, zaś sam nie wyłapałem zbyt wielu scen, gdzie efekt przestrzennego obrazu mógłby być w pełni wykorzystany. Choć mogę się mylić.
Jak należy zatem podsumować drugą część nowego Star Treka? Z pewnością jest w nim więcej akcji i dynamizmu niż w starej serii, poprawiono kilka niedociągnięć z poprzedniej części, choć niepotrzebnie wprowadzono melodramatyzm. Całkowita przewidywalność scenariusza w drugiej połowie obrazu oraz odarcie go zupełnie z tajemnic też przemawia na niekorzyść. Na szczęście postać Khana, mimo że inna, nadal jest dobrze wykreowana, ale nie ratuje to filmu przed sporymi fragmentami nudy, spowodowanej przerostem formy nad treścią. Osobiście nie żałuję czasu i pieniędzy wydanych na Star Trek: Into Darkness, gdyż przez większość filmu bawiłem się przednie. Jednak nie tak dobrze jak przy poprzedniej części, a i szybciej zacząłem o nim zapominać. Liczę że za jakiś czas pojawi się kolejna odsłona przygód Kirka i Spocka, mająca więcej akcji oraz humoru, a mniej melancholii.
OCENA - 6,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz