Od jakiegoś czasu Netflix ma coraz bogatszą ofertę filmów i seriali anime, z czego ochoczo korzystam. Nie jestem znawcą anime oraz mang, nadal poznaję ten świat, choć pierwszą fascynację mam dawno za sobą. Wiem, że w Polsce istnieje wręcz ogromne uwielbienie dla tej formy animacji oraz komiksu, ale czasem nie umiem podzielać zachwytu nad najgłośniejszymi tytułami. Po "Violet Evergarden" sięgnął głównie z jednego powodu - trailer. Kupił me serce, bowiem lubię dramaty psychologiczne i filmy obyczajowe. Serial wraz z filmem pełnometrażowym wstrzelił się zatem idealnie w moje gusta i nie tylko spełnił oczekiwania, ale znacząco je przerósł.
Zauważyłem, że w polskiej sieci szybko powstały dwa obozy - zagorzałych zwolenników serii oraz jej przeciwników, którzy często odpadają po 3-5 odcinkach. Mam wrażenie, że znaczna część osób wypowiadających się na temat tytułowej bohaterki, z obu stron barykady, nie do końca zrozumiała przekaz pierwszego odcinka. Na pierwszy rzut oka mamy bowiem dość prostą sprawę traumy wojennej i nauki empatii przez młodą kobietę, w zasadzie jeszcze nastoletnią, która była bronią. Dosłownie. Sierota, wyszkolona w zabijaniu, pozbawiona emocji. I tutaj znajduje się element, pomijany przez ogrom widzów. Violet tylko z pozoru nie ma emocji, co zauważają postacie jej towarzyszące. Emocje się w niej kłębią, ale dziewczyna nie potrafi ich nazwać. Nie rozumie tego co czuje, bo próbowano to w niej stłumić, a jedna osoba w jej życiu, major, pod którego skrzydła trafiła podczas Wielkiej Wojny, zaczął ją powoli kształtować.
Tutaj dochodzimy do dwóch ważnych kwestii poruszonych w pierwszym i drugim odcinku. Violet chce zrozumieć co oznaczają słowa "Kocham Cię" zaś jej przełożony, dawny przyjaciel majora obecnie zarządzający pocztą (akcja serialu dzieje się świeżo po zakończeniu Wielkiej Wojny), mówi dziewczynie wprost, że płonie. Płonie w środku, a jej dusza i ciało są całe w oparzeniach, ale ona jeszcze tego nie dostrzega. Nie dlatego, że nie chce, tylko dlatego, że nauczono ją nie widzieć takich ran. Zatem jeśli podejdziemy do serialu właśnie od tej strony, gdzie bohaterka zamiast nauki odkrywania emocji (bo je posiada) uczy się nazywać i rozumieć mechanizm ich działania, to całość nabiera zupełnie nowego wydźwięku.
Drugim ważnym wątkiem jest oczywiście sama wojna i jej ofiary, do których między innymi należy Violet. Z jednej strony mamy do czynienia z fikcyjnym światem, jednak jest on w wielu aspektach podobny do Europy tuż po zakończeniu Wielkiej Wojny w 1918 roku. Kontynentem nadal targają niepokoje, władza w poszczególnych państwach jest niestabilna, zaś ludzie próbują wrócić do normalnego życia. Tutaj swoją rolę zaczyna pełnić poczta, gdyż ogromna część społeczeństwa jest niepiśmienna. Listy piszą więc tak zwane "Lalki", kobiety wyspecjalizowane w przelewaniu czyichś uczuć oraz emocji na papier i ubierania tego w słowa. Violet chce być Lalką, bo chce poznać, co oznaczają słowa "Kocham Cię". Były to bowiem ostatnie słowa jej majora, który uratował dziewczynie życie. Mamy więc genialny paradoks. Młoda ofiara wojny, maszyna do zabijania, w której tłumiono przez lata emocje, a którą dowódca otoczył opieką, ma wyrażać emocje w listach. Wyszło to genialnie.
W trakcie swej wędrówki Violet nie tylko uczy się zasady działania poszczególnych uczuć, ale czyni to również widz. Poznajemy historie ludzi rozdartych przez wojnę, zniszczonych, złamanych, cierpiących, ale nieraz też żywiących nadzieję. Serial przy tym nie jest cukierkową opowieścią z Hollywood, tylko bardziej realnym przedstawieniem poszczególnych traum. Tutaj nie mamy sytuacji, że żołnierz, który zaginął na froncie podczas morderczego ostrzału artylerii wrócił niespodziewanie do domu. Zamiast tego Violet przyniosła rodzinie jego ostatnie słowa. To tylko jedna z ogromu scen tego typu, nieraz wyciskających łzy z widza. Choć oczywiście znajdują się też przeciwnicy, oczekujący lukrowanej fikcji. Nie do nich jest jednak adresowane to dzieło.
Na koniec wypada wspomnieć o nazwisku Evergarden, które Violet przyjmuje. Sporo osób zarzucało, że postać od której główna bohaterka przyjęła nazwisko po prostu pojawiła się i znikła. To nie prawda. Sensem całej sceny jest właśnie jej nazwisko, przypominające widzowi od kogo dziewczyna je ma. Dlaczego je ma i ile ono dla niej znaczy. A z czasem też dla ludzi, których spotyka. Którzy o niej słyszeli.
I tak właśnie w moich oczach wypada seria "Violet Evergarden". To bardzo trudne dzieło, poruszające, ale też nie bawiące się w głaskanie po głowie. Do tego przepięknie narysowane oraz posiadające cudowną muzykę. Zresztą zapraszam do jej odsłuchania TUTAJ. Nie jest to też produkcja dla każdego. Osoby pragnące cukierkowatości, doszukujące się błędnego obrazu widma wojny czy nie umiejące patrzeć poza stereotypy, mogą się tutaj zgubić. Bo to prosta historia o tym, co oznaczają słowa "Kocham Cię" i potędze ich przekazu. Tylko tyle i aż tyle.
Zauważyłem, że w polskiej sieci szybko powstały dwa obozy - zagorzałych zwolenników serii oraz jej przeciwników, którzy często odpadają po 3-5 odcinkach. Mam wrażenie, że znaczna część osób wypowiadających się na temat tytułowej bohaterki, z obu stron barykady, nie do końca zrozumiała przekaz pierwszego odcinka. Na pierwszy rzut oka mamy bowiem dość prostą sprawę traumy wojennej i nauki empatii przez młodą kobietę, w zasadzie jeszcze nastoletnią, która była bronią. Dosłownie. Sierota, wyszkolona w zabijaniu, pozbawiona emocji. I tutaj znajduje się element, pomijany przez ogrom widzów. Violet tylko z pozoru nie ma emocji, co zauważają postacie jej towarzyszące. Emocje się w niej kłębią, ale dziewczyna nie potrafi ich nazwać. Nie rozumie tego co czuje, bo próbowano to w niej stłumić, a jedna osoba w jej życiu, major, pod którego skrzydła trafiła podczas Wielkiej Wojny, zaczął ją powoli kształtować.
Tutaj dochodzimy do dwóch ważnych kwestii poruszonych w pierwszym i drugim odcinku. Violet chce zrozumieć co oznaczają słowa "Kocham Cię" zaś jej przełożony, dawny przyjaciel majora obecnie zarządzający pocztą (akcja serialu dzieje się świeżo po zakończeniu Wielkiej Wojny), mówi dziewczynie wprost, że płonie. Płonie w środku, a jej dusza i ciało są całe w oparzeniach, ale ona jeszcze tego nie dostrzega. Nie dlatego, że nie chce, tylko dlatego, że nauczono ją nie widzieć takich ran. Zatem jeśli podejdziemy do serialu właśnie od tej strony, gdzie bohaterka zamiast nauki odkrywania emocji (bo je posiada) uczy się nazywać i rozumieć mechanizm ich działania, to całość nabiera zupełnie nowego wydźwięku.
Drugim ważnym wątkiem jest oczywiście sama wojna i jej ofiary, do których między innymi należy Violet. Z jednej strony mamy do czynienia z fikcyjnym światem, jednak jest on w wielu aspektach podobny do Europy tuż po zakończeniu Wielkiej Wojny w 1918 roku. Kontynentem nadal targają niepokoje, władza w poszczególnych państwach jest niestabilna, zaś ludzie próbują wrócić do normalnego życia. Tutaj swoją rolę zaczyna pełnić poczta, gdyż ogromna część społeczeństwa jest niepiśmienna. Listy piszą więc tak zwane "Lalki", kobiety wyspecjalizowane w przelewaniu czyichś uczuć oraz emocji na papier i ubierania tego w słowa. Violet chce być Lalką, bo chce poznać, co oznaczają słowa "Kocham Cię". Były to bowiem ostatnie słowa jej majora, który uratował dziewczynie życie. Mamy więc genialny paradoks. Młoda ofiara wojny, maszyna do zabijania, w której tłumiono przez lata emocje, a którą dowódca otoczył opieką, ma wyrażać emocje w listach. Wyszło to genialnie.
W trakcie swej wędrówki Violet nie tylko uczy się zasady działania poszczególnych uczuć, ale czyni to również widz. Poznajemy historie ludzi rozdartych przez wojnę, zniszczonych, złamanych, cierpiących, ale nieraz też żywiących nadzieję. Serial przy tym nie jest cukierkową opowieścią z Hollywood, tylko bardziej realnym przedstawieniem poszczególnych traum. Tutaj nie mamy sytuacji, że żołnierz, który zaginął na froncie podczas morderczego ostrzału artylerii wrócił niespodziewanie do domu. Zamiast tego Violet przyniosła rodzinie jego ostatnie słowa. To tylko jedna z ogromu scen tego typu, nieraz wyciskających łzy z widza. Choć oczywiście znajdują się też przeciwnicy, oczekujący lukrowanej fikcji. Nie do nich jest jednak adresowane to dzieło.
Na koniec wypada wspomnieć o nazwisku Evergarden, które Violet przyjmuje. Sporo osób zarzucało, że postać od której główna bohaterka przyjęła nazwisko po prostu pojawiła się i znikła. To nie prawda. Sensem całej sceny jest właśnie jej nazwisko, przypominające widzowi od kogo dziewczyna je ma. Dlaczego je ma i ile ono dla niej znaczy. A z czasem też dla ludzi, których spotyka. Którzy o niej słyszeli.
I tak właśnie w moich oczach wypada seria "Violet Evergarden". To bardzo trudne dzieło, poruszające, ale też nie bawiące się w głaskanie po głowie. Do tego przepięknie narysowane oraz posiadające cudowną muzykę. Zresztą zapraszam do jej odsłuchania TUTAJ. Nie jest to też produkcja dla każdego. Osoby pragnące cukierkowatości, doszukujące się błędnego obrazu widma wojny czy nie umiejące patrzeć poza stereotypy, mogą się tutaj zgubić. Bo to prosta historia o tym, co oznaczają słowa "Kocham Cię" i potędze ich przekazu. Tylko tyle i aż tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz