Bardzo długo zabierałem się do napisania tego tekstu. Głównie z powodu hekatomby emocjonalnej, jaką oberwałem podczas seansu "Jokera". Przyznaję, że na sali kinowej były momenty gdy miałem dreszcze, zaś po wyjściu z sali przez pół dnia psychicznie źle się czułem. Czemu? Bo w głównym bohaterze, Arturze Fleck, granym przez niesamowitego w tej roli Joaquina Phoenixa, były miejsca, gdzie widziałem samego siebie. Teraz wielu może powiedzieć - Przesadzasz facet. Joker był psycholem, a ty co najwyżej użalasz się nad sobą. Dokładnie tak samo ludzie odnosili się do filmowej postaci, ostatecznie popychając ją do punktu, z którego nie ma już odwrotu. Od wczesnych lat nastoletnich zmagam się z coraz bardziej nasilającą się depresją. Mam za sobą kilka załamań psychicznych, z których dwa omal nie zostały zwieńczone próbą samobójczą. Przez całe życie próbowałem wpasować się w społeczeństwo, a okres nim poznałem moją Martę, był dla mnie przepełniony nienawiścią do siebie samego i każdego kto próbował się do mnie zbliżyć. Tak. Dla mnie "Joker" Todda Phillipsa, to coś znacznie więcej niż pieprzenie o niesprawiedliwości społecznej, systemie który nas wyzyskuje, złych politykach i korporacjach. To krzyk, wręcz wrzask, oraz błaganie o pomoc człowieka pozostawionego samemu sobie. Zaszufladkowanego, cichego... "innego". Bo łatwo jest nazwać kogoś wariatem czy psychopatą, gdy nie słyszy się tego zawodzenia. Łatwo jest nadać łatkę świra tym, których od środka pożerają ich własne emocje oraz choroba.
Nie będę się tutaj rozwodził nad nawiązaniami do komiksów, napisaniem nowej historii Jokera i tak dalej. Jest na ten temat już tyle recenzji osób o wiele bardziej oblatanych w tym temacie, że szkoda mojego czasu. Skupię się na tym, co mnie uderzyło w tym filmie. Coś, co wydaje mi się ucieka uwadze wielu recenzentów, krytyków filmowych i zwykłych ludzi. "Joker" jest nazywany manifestem anty-systemowym, pokazaniem różnic klasowych i bla bla bla inne tego typu bzdury. Tak, bzdury. Ten film w moich oczach to rozpaczliwy apel o pomoc ludziom cierpiącym na depresję, która zawsze, prędzej czy później przerodzi się w psychozę. Możecie mi teraz wywalić serię formułek z uczelni, definicji i innych pierdół. Jednak jeśli nie chorujecie na depresję, jeśli nie doświadczyliście tego raka duszy na własnym ciele, nie wyżarł wam dziury w umyśle, to gówno wiecie.
Żadna jebana definicja, żadna pierdolona tabelka nie opisze takich ludzi. Każdy przypadek jest unikalny, nawet jeśli na pewnych płaszczyznach mamy pewne podobieństwa. Nie da się powiedzieć, że ktoś pasuje do zasranej statystyki, bo tak sobie to uwidział jakiś psycholog, co to inkasuje gruby hajs za przepisanie antydepresantów. Bo tak naprawdę do tego sprowadza się cała wizyta. Większość lekarzy ma cię w dupie. Myśli, że dopasujesz się do środowiska, że będziesz tak samo jak korpo-masa, bo tak jest dobrze. Tak wygląda normalny człowiek. Jak ja im kurwa zazdroszczę tego myślenia. Prawda jest jednak taka, że nas się nie da wpisać w żaden schemat. Czy to oznacza, że oczekujemy specjalnych względów? Nie. To oznacza, że raz na jakiś czas, ktoś mógłby szczerze posłuchać, co mamy do powiedzenia, a nie usilnie wpisywać nas w ramy utartych schematów społecznych.
W filmie Artur ma napady niekontrolowanego śmiechu, co jest spowodowane chorobą neurologiczną. Phoenix zagrał ten element obłędnie, gdyż słyszałem w tym "śmiechu" płacz głównego bohatera. Tak, ON PŁAKAŁ!!!!! Łkał, prosił o pomoc, krztusił się, a wszyscy traktowali go jak stereotypowego świra. Bo nikomu nie chciało się spojrzeć dalej niż poza standardy "normalnego" społeczeństwa. Sam borykam się z kilkoma ułomnościami neurologicznymi, które są pamiątką po chorobie przebytej w dzieciństwie. Filmowy Artur też nabył je w podobny sposób. On nie był taki od początku. On nie urodził się z uśmiechem na ustach. Stał się taki nie mając na to wpływu, a potem pozostał sam w walce z własną ułomnością i pożerającą go chorobą. Nie bo tak chciał, ale dlatego że nikogo nie obchodził.
Ja uważam się za szczęściarza, bo mimo potężnego załamania nerwowego w 2015 roku, dzięki mojej żonie cofnąłem się. Nie przekroczyłem punktu bez powrotu, nie odebrałem sobie życia, choć dzielił mnie od tego tylko jeden krok. Dosłownie, nie w przenośni. Tak. Mam fart. Mam dla kogo żyć, mam siły, aby się nie poddać, aby nie przekroczyć tej finalnej granicy. Artur Fleck ukazany w filmie tego szczęścia nie miał. On stracił wszystko. Każdą osobę na której mu zależało, każdą iskierkę nadziei. Nie miał nic... i wtedy narodził się Joker. Wtedy było już za późno.
O tym właśnie jest cały film. W prosty, wręcz łopatologiczny sposób opisuje drogę prowadzącą do przekroczenia tej cholernie cienkiej granicy. Ludzie, psycholodzy, społeczeństwo - nie chcą jej widzieć. Nie chcą uwierzyć, że człowiek nim stanie się potworem, dla którego zabójstwo nie będzie niczym niezwykłym, jest przerażoną istotą, przesiąkniętą emocjami, strachem, bólem i cierpieniem. Pogrążoną w samotności, powoli pożerającą nasz umysł, aż nie zostanie z niego nic, prócz czystej kalkulacji. Właśnie dlatego każdy jest dla nas wrogiem, bo to potencjalne zagrożenie.
Wydaje mi się, że osoby takie jak ja, takie jak filmowy Artur, pogrążone w depresji, samotności i pozostawione same sobie, nie powinny iść na ten film do kina. Nie powinny go oglądać. U mnie wywołał on ostry stan lękowy i przez wiele godzin musiałem sobie na nowo powtarzać "Przecież mam po co żyć. Moje życie ma sens. Jest ciężko, ale mam dla kogo żyć. Mam moją Martę.". A gdybym jej nie miał? Gdybym był sam, tak jak to było do października 2008 roku. Gdybym nosił maskę uśmiechniętego klauna, filmowego nerda pracującego w kinie, który po nocach wyje z bólu, siedząc na łóżku i gapiąc się w okno. Co wtedy? Mam nadzieję, że nigdy nie poznam odpowiedzi na te pytania. Mam nadzieję... nadal mam nadzieję....
W filmie Artur ma napady niekontrolowanego śmiechu, co jest spowodowane chorobą neurologiczną. Phoenix zagrał ten element obłędnie, gdyż słyszałem w tym "śmiechu" płacz głównego bohatera. Tak, ON PŁAKAŁ!!!!! Łkał, prosił o pomoc, krztusił się, a wszyscy traktowali go jak stereotypowego świra. Bo nikomu nie chciało się spojrzeć dalej niż poza standardy "normalnego" społeczeństwa. Sam borykam się z kilkoma ułomnościami neurologicznymi, które są pamiątką po chorobie przebytej w dzieciństwie. Filmowy Artur też nabył je w podobny sposób. On nie był taki od początku. On nie urodził się z uśmiechem na ustach. Stał się taki nie mając na to wpływu, a potem pozostał sam w walce z własną ułomnością i pożerającą go chorobą. Nie bo tak chciał, ale dlatego że nikogo nie obchodził.
Ja uważam się za szczęściarza, bo mimo potężnego załamania nerwowego w 2015 roku, dzięki mojej żonie cofnąłem się. Nie przekroczyłem punktu bez powrotu, nie odebrałem sobie życia, choć dzielił mnie od tego tylko jeden krok. Dosłownie, nie w przenośni. Tak. Mam fart. Mam dla kogo żyć, mam siły, aby się nie poddać, aby nie przekroczyć tej finalnej granicy. Artur Fleck ukazany w filmie tego szczęścia nie miał. On stracił wszystko. Każdą osobę na której mu zależało, każdą iskierkę nadziei. Nie miał nic... i wtedy narodził się Joker. Wtedy było już za późno.
O tym właśnie jest cały film. W prosty, wręcz łopatologiczny sposób opisuje drogę prowadzącą do przekroczenia tej cholernie cienkiej granicy. Ludzie, psycholodzy, społeczeństwo - nie chcą jej widzieć. Nie chcą uwierzyć, że człowiek nim stanie się potworem, dla którego zabójstwo nie będzie niczym niezwykłym, jest przerażoną istotą, przesiąkniętą emocjami, strachem, bólem i cierpieniem. Pogrążoną w samotności, powoli pożerającą nasz umysł, aż nie zostanie z niego nic, prócz czystej kalkulacji. Właśnie dlatego każdy jest dla nas wrogiem, bo to potencjalne zagrożenie.
Wydaje mi się, że osoby takie jak ja, takie jak filmowy Artur, pogrążone w depresji, samotności i pozostawione same sobie, nie powinny iść na ten film do kina. Nie powinny go oglądać. U mnie wywołał on ostry stan lękowy i przez wiele godzin musiałem sobie na nowo powtarzać "Przecież mam po co żyć. Moje życie ma sens. Jest ciężko, ale mam dla kogo żyć. Mam moją Martę.". A gdybym jej nie miał? Gdybym był sam, tak jak to było do października 2008 roku. Gdybym nosił maskę uśmiechniętego klauna, filmowego nerda pracującego w kinie, który po nocach wyje z bólu, siedząc na łóżku i gapiąc się w okno. Co wtedy? Mam nadzieję, że nigdy nie poznam odpowiedzi na te pytania. Mam nadzieję... nadal mam nadzieję....
Ten tekst trafia tak bardzo w punkt... Sama przechodzę obecnie depresję, może nie jakąś najcięższą, bo jakoś funkcjonuję, ale czuję się niedopasowana społecznie. Unikam myślenia o istotnych tematach, bo all i have is negative thoughts. Przepłakałam seans.
OdpowiedzUsuń*"are" oczywiście, nie "is"
UsuńJakże prawdziwe i tragiczne w swej wymowie jest dawne powiedzenie: "Śmiej się pajacu, choć serce pęka Ci z bólu".
OdpowiedzUsuńOby kaźdy miał w sobie tyle siły, by móc przez to przebrnąć!
Właśnie dlatego nie pasowały mi tu trochę wątki z tą całą "rewolucją".
OdpowiedzUsuń