Czas na kolejną wojnę domową w uniwersum Marvel i przyznam, że podszedłem do niej dość sceptycznie. Z drugiej strony lubię obecną serię Deadpoola, którą prowadzi Duggan, zatem postanowiłem zaryzykować. Jak wyszło? Cóż... jeśli w innych seriach to wygląda podobnie, to raczej cały konflikt zwany Civil War II jest niebotycznie wtórny. Owszem w dziś prezentowanym albumie jest kilka smaczków, głównie sypialni Shiklah, która wiele tomów temu poślubiła Deadpoola, ale poza nią wieje nudą. Nie zrozumcie mnie źle, ja lubię powracać do ogranych schematów. Dowodem jest choćby masa filmów czy książek, które na nich jadą, a mimo wszystko wracam do nich i nadal świetnie się przy tym bawię. Tyle tylko, że w przypadku Civil War II nie umiem tego uczynić, szczególnie mając nadal w pamięci genialny End Game z MCU.
W zapowiedzi tego tomu najbardziej interesowało mnie kolejne starcie z Madcapem, tak hucznie zapowiadane, a do którego w zasadzie nie doszło. Przez większość czasu Deadpool szlaja się bez celu, jego ekipa spiskuje, nie bez powodu zresztą, przeciw niemu i chce założyć własną grupę. Wszystko zaczyna się w ogóle od srogiego tąpnięcia i ponownego rozwalenia miasta, które nigdy nie śpi. Owszem, jest w tym wszystkim kilka udanych zagrywek, śmiesznych gagów, szczególnie gdy Deadpool walczy z Czarną Panterą (najlepszy wątek w tym albumie), ale to było za mało, abym się dobrze bawił.
Nie wiem czy Dugganowi kończą się pomysły, czy też cały konflikt II Wojny Domowej, jest zwyczajnie tak nudny i kiepsko skonstruowany. Nawet powody jego wszczęcia niespecjalnie do mnie przemawiają. Wątek z Deadpoole w przyszłości od samego początku był dla mnie drętwy i nadal taki pozostaje. Czy zatem sięgnę po następny album? Raczej tak, bo liczę, ze w końcu doczekam się tego starcia z Madcapem. Tak naprawdę najbardziej mi na nim zależy, bo cały galimatias dziejący się w tle jest zwyczajnie bezpłciowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz