Wychowałem się w rodzinie bardzo religijnej, o mocnych korzeniach chrześcijańskich, a konkretniej katolickich. Zapewne wielu z was tak miało, szczególnie jeśli urodziło się w latach 80-tych lub wcześniejszych XX wieku. Śmiało też przyznaję, że to religijność moich rodziców oraz kazania duchownych z ambony, jak i młodzieżowe wspólnoty chrześcijańskie, sprawiły, że odszedłem od kościoła. Albo inaczej, bo zaraz ktoś źle mnie zrozumie i weźmie za osobę niewierzącą. Nie, ja nadal wierzę. Wierzę w życie po śmierci, nieśmiertelną duszę, Stwórcę, którego różni ludzie różnie nazywają. Wierzę też w "piekło" i "niebo", ale nie w takiej formie, jak to przedstawiają duchowni wszelakich religii. Tutaj jest właśnie pies pogrzebany, bowiem moja wiara jest bardzo silna. O ironio, umocniła się od czasu gdy przestałem chodzić do kościoła i spotykać się z grupami chrześcijańskimi. Jednak był czas gdy prawie upadła, właśnie z winy Kościoła. Z winy religijnych dogmatów, które od maleńkości mi wpajano. Dokładnie tak samo jak bohaterowi tego komiksu, będącego jednocześnie jego autorem. Tak, na tym polu, w sferze wyznaniowej i religijnych nauk, widzę bardzo, ale to bardzo wiele podobieństw między sobą, a Craigiem Thompsonem. Na tyle dużo, że podczas lektury wydawało mi się, że czytam swoją historię. Choć przyznaję, w pewnych aspektach miałem więcej szczęścia niż autor, a w innych znacznie mniej.
Wiele razy na łamach tego bloga przyznawałem się, że od wczesnych lat nastoletnich cierpię na depresję. Miała ona dwa podłoża - mój chudy i mizerny wygląd oraz problemy natury intymnej. Konkretniej chodziło o to, że w wieku 3 lat zachorowałem na świnkę, a ta ostro przeorała mi organizm na polu neurologicznym... tyle tylko, że wtedy tego nie zauważono. Efekt choroby, to bezpłodność, częściowa głuchota i zaburzenie pewnej grupy hormonów odpowiadających za popęd seksualny oraz, jak to lekarz ładnie ujął, nadmierne pobudzenie prowadzące do wybuchów agresji. Niestety o tym dowiedziałem się dopiero w 2015 roku, gdy omal nie pokusiłem się (kolejny raz zresztą) o próbę samobójczą. A teraz do tych powikłań dołóżcie dość rygorystyczne wychowanie w wierze katolickiej, bardzo pobożnych rodziców, którzy na szczęście mnie nie prali (chyba że naprawdę zasłużyłem), oraz piekielnie religijną najbliższą i dalszą rodzinę. Taaaa....... ni cholery nie pomagało to wydostać się z kiełkującej we mnie depresji, a moja wiara w wartość własnej osoby była wtedy żadna.
Właśnie na tym polu widzę swoje ogromne podobieństwo do Thompsona i opisanych przez niego wydarzeń z okresu dzieciństwa i liceum. On również był osobą wychowaną w bardzo wierzącym domu, chodził do kościoła na msze, spotkania i wysyłano go na obozy młodzieżowe dla chrześcijan. Miał takie same rozterki na temat życia, Boga, grzechu, posłuszeństwa i tak dalej. Tak samo bał się kary za grzechy, bał się zawieść Boga, bał się pożądania, a co za tym idzie zbliżenia do innych ludzi. Też był w szkole popychadłem, czy jak się to teraz ładnie mówi outsiderem. Serio, ta nazwa nigdy mi nie pasowała, gdy robiłem za worek treningowy dla bezkarków. Craig, z tego co napisał, również był takim workiem treningowym dla szkolnych "kolegów", którzy oczywiście byli nietykalni. Zatem widzicie, na tym polu w pełni rozumiem jego wycofanie się w świat fantazji, bo tylko tam oboje czuliśmy się bezpieczni.
Różnica między nami polega na jednej zasadniczej rzeczy - podejściu do kobiet. Craig zaufał i dzięki temu długo czuł się bezpieczny w ramionach kobiety, którą pokochał. Raina również go kochała, też miała sporo kłopotów na głowie z własną rodziną i ostatecznie go zraniła. Dała mu nadzieję, dała radość życia, ale nie umiała sobie poradzić z swoimi demonami, co ostatecznie zaowocowało boleścią dla obojga. Tutaj mogę sobie tylko wyobrażać, jak to byłoby mieć kogoś tak bliskiego, gdy się miało 13-19 lat i snuło pierwsze plany na przyszłość. Dlaczego? Bo w tamtym czasie nie dopuszczałem do siebie kobiet. O ironio, po dziś nie rozumiem czemu, naprawdę przyciągałem ich uwagę i część z nich była mi wielce życzliwa. Chciały się ze mną związać, ale ja zawsze celowo paliłem taką relację, zanim w ogóle się narodziła. Wiecie, z jednej strony katolicki rygor, strach przed karą za grzechy, chodzenie do kościoła po 2-4 razy w tygodniu (w zależności od miesiąca), a z drugiej mój organizm był tak napompowany hormonami, że myślałem tylko o seksie. To nie pomagało, szczególnie, że dla mnie po dziś dzień ciało kobiety to świętość. Dlatego wolałem być sam, wolałem nienawidzić innych ludzi, byle tylko nikt się za bardzo do mnie nie zbliżył. Craig Thompson na swoje szczęście nie miał aż takiego problemu, ale religia i tak ostro go przeorała w kwestiach damsko-męskich.
Wiem, że ten tekst to nie "klasyczna" recenzja, gdzie powinienem zachwycać się wspaniałym rysunkiem Thompsona, który faktycznie jest genialny, czego bardzo mu zazdroszczę. Powinienem pisać o tym jakie były relacje Craiga z jego bratem Philem, jak Raina musiała zmagała się z rodzinnymi problemami, czy ileż to nagród zgarnął "Blankets". W tym momencie też powinienem odnieść się do tytułu, pochwalić wydawnictwo Timof za to, że pozostawili go w oryginale i nawiązać do pledu, który Raina uszyła dla Craiga, gdy ten przyjechał do niej na dwa tygodnie. To czemu tego nie robię? Bo lektura tego komiksu przywołała tyle wspomnień i na tylu podłożach mam wrażenie, że czytałem własną historię, że inaczej nie umiem rozmawiać o tym arcydziele. Gdyż niewątpliwie mamy do czynienia z arcydziełem literatury. Może zatem kiedyś napiszę swoją historię. Żałuję, że nie umiem rysować, choć przez prawie dwie dekady starałem się iść w tym kierunku. Niestety nie mam cienia umiejętności na tym polu, a moje rysunki są koszmarne. Umiem jednak, a przynajmniej tak mi się wydaje, opowiadać historie. Może nie tak dobrze jak Craig Thompson, ale na tyle znośnie, że ludzie nie zasypiają.
Pozwólcie, że na tym zakończę ten tekst, bo może (podkreślam słowo "może"), "Blankets" będzie dla mnie paliwem, aby spisać swoje dzieciństwo i spotkanie z Bogiem. Tym w którego wierzę, a nie tym wykreowanym przez autorów Biblii, Talmudu, Koranu czy innego "świętego" pisma.
Wiele razy na łamach tego bloga przyznawałem się, że od wczesnych lat nastoletnich cierpię na depresję. Miała ona dwa podłoża - mój chudy i mizerny wygląd oraz problemy natury intymnej. Konkretniej chodziło o to, że w wieku 3 lat zachorowałem na świnkę, a ta ostro przeorała mi organizm na polu neurologicznym... tyle tylko, że wtedy tego nie zauważono. Efekt choroby, to bezpłodność, częściowa głuchota i zaburzenie pewnej grupy hormonów odpowiadających za popęd seksualny oraz, jak to lekarz ładnie ujął, nadmierne pobudzenie prowadzące do wybuchów agresji. Niestety o tym dowiedziałem się dopiero w 2015 roku, gdy omal nie pokusiłem się (kolejny raz zresztą) o próbę samobójczą. A teraz do tych powikłań dołóżcie dość rygorystyczne wychowanie w wierze katolickiej, bardzo pobożnych rodziców, którzy na szczęście mnie nie prali (chyba że naprawdę zasłużyłem), oraz piekielnie religijną najbliższą i dalszą rodzinę. Taaaa....... ni cholery nie pomagało to wydostać się z kiełkującej we mnie depresji, a moja wiara w wartość własnej osoby była wtedy żadna.
Właśnie na tym polu widzę swoje ogromne podobieństwo do Thompsona i opisanych przez niego wydarzeń z okresu dzieciństwa i liceum. On również był osobą wychowaną w bardzo wierzącym domu, chodził do kościoła na msze, spotkania i wysyłano go na obozy młodzieżowe dla chrześcijan. Miał takie same rozterki na temat życia, Boga, grzechu, posłuszeństwa i tak dalej. Tak samo bał się kary za grzechy, bał się zawieść Boga, bał się pożądania, a co za tym idzie zbliżenia do innych ludzi. Też był w szkole popychadłem, czy jak się to teraz ładnie mówi outsiderem. Serio, ta nazwa nigdy mi nie pasowała, gdy robiłem za worek treningowy dla bezkarków. Craig, z tego co napisał, również był takim workiem treningowym dla szkolnych "kolegów", którzy oczywiście byli nietykalni. Zatem widzicie, na tym polu w pełni rozumiem jego wycofanie się w świat fantazji, bo tylko tam oboje czuliśmy się bezpieczni.
Różnica między nami polega na jednej zasadniczej rzeczy - podejściu do kobiet. Craig zaufał i dzięki temu długo czuł się bezpieczny w ramionach kobiety, którą pokochał. Raina również go kochała, też miała sporo kłopotów na głowie z własną rodziną i ostatecznie go zraniła. Dała mu nadzieję, dała radość życia, ale nie umiała sobie poradzić z swoimi demonami, co ostatecznie zaowocowało boleścią dla obojga. Tutaj mogę sobie tylko wyobrażać, jak to byłoby mieć kogoś tak bliskiego, gdy się miało 13-19 lat i snuło pierwsze plany na przyszłość. Dlaczego? Bo w tamtym czasie nie dopuszczałem do siebie kobiet. O ironio, po dziś nie rozumiem czemu, naprawdę przyciągałem ich uwagę i część z nich była mi wielce życzliwa. Chciały się ze mną związać, ale ja zawsze celowo paliłem taką relację, zanim w ogóle się narodziła. Wiecie, z jednej strony katolicki rygor, strach przed karą za grzechy, chodzenie do kościoła po 2-4 razy w tygodniu (w zależności od miesiąca), a z drugiej mój organizm był tak napompowany hormonami, że myślałem tylko o seksie. To nie pomagało, szczególnie, że dla mnie po dziś dzień ciało kobiety to świętość. Dlatego wolałem być sam, wolałem nienawidzić innych ludzi, byle tylko nikt się za bardzo do mnie nie zbliżył. Craig Thompson na swoje szczęście nie miał aż takiego problemu, ale religia i tak ostro go przeorała w kwestiach damsko-męskich.
Wiem, że ten tekst to nie "klasyczna" recenzja, gdzie powinienem zachwycać się wspaniałym rysunkiem Thompsona, który faktycznie jest genialny, czego bardzo mu zazdroszczę. Powinienem pisać o tym jakie były relacje Craiga z jego bratem Philem, jak Raina musiała zmagała się z rodzinnymi problemami, czy ileż to nagród zgarnął "Blankets". W tym momencie też powinienem odnieść się do tytułu, pochwalić wydawnictwo Timof za to, że pozostawili go w oryginale i nawiązać do pledu, który Raina uszyła dla Craiga, gdy ten przyjechał do niej na dwa tygodnie. To czemu tego nie robię? Bo lektura tego komiksu przywołała tyle wspomnień i na tylu podłożach mam wrażenie, że czytałem własną historię, że inaczej nie umiem rozmawiać o tym arcydziele. Gdyż niewątpliwie mamy do czynienia z arcydziełem literatury. Może zatem kiedyś napiszę swoją historię. Żałuję, że nie umiem rysować, choć przez prawie dwie dekady starałem się iść w tym kierunku. Niestety nie mam cienia umiejętności na tym polu, a moje rysunki są koszmarne. Umiem jednak, a przynajmniej tak mi się wydaje, opowiadać historie. Może nie tak dobrze jak Craig Thompson, ale na tyle znośnie, że ludzie nie zasypiają.
Pozwólcie, że na tym zakończę ten tekst, bo może (podkreślam słowo "może"), "Blankets" będzie dla mnie paliwem, aby spisać swoje dzieciństwo i spotkanie z Bogiem. Tym w którego wierzę, a nie tym wykreowanym przez autorów Biblii, Talmudu, Koranu czy innego "świętego" pisma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz