Do napisania tej recenzji podchodziłem kilka razy. Zresztą lektura tego komiksu okazała się być dla mnie bardzo ciężkim, od strony emocjonalnej, przeżyciem. Czemu? Bowiem opisuje jedną z bardziej makabrycznych form depresji, a sam od wczesnych lat nastoletnich zmagam się z tą chorobą. Raz jest lepiej, raz gorzej, zresztą obecnie funkcjonuję tylko i wyłącznie dlatego, że mam żonę którą kocham ponad wszystko. Możecie mi wierzyć lub nie, ale ta kobieta wyciągnęła mnie z rynsztoka i to niemal dosłownie. Katie Green była też w makabrycznym położeniu. Postanowiła przedstawić swoją walkę z tą chorobą w formie unikalnego pamiętnika, będącego powieścią graficzną. Komiks opisuje jej walkę z anoreksją, próbą pokochania siebie samej i akceptacji swego ciała, ale też przedstawia gwałt na głównej bohaterce, którego dopuściła się osoba mająca jej pomóc. To bardzo odważne wyznanie, za co podziwiam panią Green. Mam nadzieję, że nie będziecie mieli mi za złe, że wyrażę opinię o "Lżejszej od swojego cienia" wplatając w to własne doświadczenia. Chcę... nie, muszę to zrobić. Muszę się publicznie wyspowiadać, bo ten komiks przywołał na nowo koszmary, o których staram się nie pamiętać.
Po ten tytuł sięgnąłem już z końcem zeszłego roku, ale za każdym razem gdy zaczynałem go czytać, przerywałem i odkładałem go na półkę na 3-4 tygodnie. Nie mogłem się przemóc, bowiem po kilkunastu stronach wracały do mnie wspomnienia z czasów szkolnych, które pogrzebałem, jak mi się zdawało, na dobre. Tak szczerze to się w tym oszukiwałem. Nie da się wyleczyć z depresji. Nie tak jak z grypy czy przeziębienia. Ona jest jak rak i pozostanie w tobie na zawsze. Możesz nauczyć się ją zwalczać, lub co gorsza ignorować. Tak było ze mną przez wiele, wiele lat, co zaowocowało pewnymi konsekwencjami. Tutaj widzę podobieństwo do autorki tego pamiętnika, bowiem Katie Green również nie chciała się przyznać, że potrzebuje pomocy. Bądźmy jednak szczerzy - kto do ciężkiej cholery by to uczynił, szczególnie w okresie nastoletniego buntu.
Katie Green nienawidziła swego ciała, co jest naszą cechą wspólną. Sam unikam od lat luster, nie cierpię jak ktoś mi robi zdjęcia i zawsze gdy mam do nich pozować zmuszam się do pieprzonego uśmiechu. Dość dobrze nauczyłem się oszukiwać innych i pokazywać maskę, taką jaką chcą zobaczyć. Beztroskiego, nieco zdziecinniałego nerda, który "bawi" się grami oraz komiksami. Jedynie moja żona widzi prawdę. Jej nie udaje mi się otumanić, ale też niespecjalnie chcę to robić. Katie Green również nosiła maskę, którą zakładała gdy wychodziła do ludzi. Jednak gdy pozostawała sama.... cóż, powiedzmy że doskonale rozumiem jej sytuację.
Mamy jeszcze jedną cechę wspólną - jesteśmy naturalnie chudzi. Przez lata próbowano mnie utuczyć i posądzano nawet o anoreksję. Fakt, był okres gdy stałem się niejadkiem, ale nigdy do tego stopnia, aby jedzenie sprawiało mi ból, tak jak Katie. Po latach badań wyszło, że mam jakieś zaburzenie genetyczne i po prostu nie tyję, choćbym zeżarł hipopotama w zasmażce podanego w wannie oleju i wtranżolił balię lodów waniliowych z bitą śmietaną to i tak nie przytyję. To był powód, dla którego zacząłem poddawać się depresji. No jeden z powodów, ale od niego chyba się zaczęło. Od dzieciaka, podobnie jak autorka tego komiksu, uprawiałem sport. Ona balet i jogę, ja shotokan i w praktyce jogę, tylko w formie ćwiczeń przed walką na sali. Trenowałem, trenowałem i... nie tyłem, nie widziałem rezultatów, bo mój organizm mimo silnych mięśni oraz kości jest dość słaby wydolnościowo. Szybko się wypalam. Wierzcie mi lub nie, ale to przekichana sytuacja. Szczególnie dla faceta. W szkole podstawowej dostawałem takie baty od "kolegów", że przez lata wstydziłem się pokazać choć skrawek ciała. Dopiero na studiach powoli zaczęło się to zmieniać. Katie Green miała jeszcze gorzej, bo koleżanki zazdrościły jej szczupłej sylwetki. To powoli przerodziło się u niej w obsesje na punkcie własnego ciała i jedzenia, ostatecznie kończąc się poważną anoreksją.
Katie Green trenowała, zdrowo się odżywiała i pracowała nad sobą, ale i tak została pokonana przez depresję. Ta odebrała jej radość życia, wolną wolę, ostatecznie wrzucając w otchłań choroby, która objawiła się w postaci zaburzeń żywieniowych. Naprawdę rozumiem jakie musiało to być dla niej piekło. U mnie objawiła się ona inaczej. Przez agresję. Niekontrolowane wybuchy szału, nienawiści do samego siebie i odcięcie się od wszystkich i wszystkiego. Po dziś dzień z tym walczę, ale dzięki mojej żonie potrafię być spokojny. Działa na mnie niczym inhibitor. Katie długo nie miała takiego szczęścia, choć ostatecznie je znalazła. Ma drugą połówkę, mają razem dziecko i to strasznie mnie zabolało podczas lektury. Czemu? Bo ja nie mogę mieć dzieci, a długo o to walczyłem wraz z moją Martą. Niby się z tym pogodziłem, mamy inne cele w życiu, ale tak naprawdę gdy siedzę sam w domu to potrafię wyć z bólu oraz bezsilności. Bo wiem, że moja Marta bardzo pragnie dziecka, ale ja w żaden sposób nie mogę go jej dać. W żaden. Wiem, bo sprawdzałem.
"Lżejsza od swojego cienia" była dla mnie bolesnym doświadczeniem. Dopiero kilka dni temu zebrałem się w sobie, aby zupełnie od początku przeczytać całość, nie dzieląc tego na fragmenty. Gdy skończyłem czytać, miałem takie dreszcze, że nawet jak wyszedłem na spacer, a słońce grzało jak szalone, to nadal było mi pieruńsko zimno. Jeszcze nigdy żadna książka, ani komiks nie wywołały u mnie tylu emocji. Nie umiem tak naprawdę pisać inaczej o pamiętniku Katie Green, jak przez pryzmat własnych wspomnień. Cholernie dużo tutaj podobieństw i choć zapewne nigdy nie poznam autorki, to życzę jej aby zawsze miała przy sobie kogoś, kto będzie dla niej oparciem. Bo depresja jest rakiem duszy, którego nigdy nie da się permanentnie zabić. Można jedynie nauczyć się z nim żyć i lać sukinsyna za każdym razem, gdy chce przejąć nad nami kontrolę.
Po ten tytuł sięgnąłem już z końcem zeszłego roku, ale za każdym razem gdy zaczynałem go czytać, przerywałem i odkładałem go na półkę na 3-4 tygodnie. Nie mogłem się przemóc, bowiem po kilkunastu stronach wracały do mnie wspomnienia z czasów szkolnych, które pogrzebałem, jak mi się zdawało, na dobre. Tak szczerze to się w tym oszukiwałem. Nie da się wyleczyć z depresji. Nie tak jak z grypy czy przeziębienia. Ona jest jak rak i pozostanie w tobie na zawsze. Możesz nauczyć się ją zwalczać, lub co gorsza ignorować. Tak było ze mną przez wiele, wiele lat, co zaowocowało pewnymi konsekwencjami. Tutaj widzę podobieństwo do autorki tego pamiętnika, bowiem Katie Green również nie chciała się przyznać, że potrzebuje pomocy. Bądźmy jednak szczerzy - kto do ciężkiej cholery by to uczynił, szczególnie w okresie nastoletniego buntu.
Katie Green nienawidziła swego ciała, co jest naszą cechą wspólną. Sam unikam od lat luster, nie cierpię jak ktoś mi robi zdjęcia i zawsze gdy mam do nich pozować zmuszam się do pieprzonego uśmiechu. Dość dobrze nauczyłem się oszukiwać innych i pokazywać maskę, taką jaką chcą zobaczyć. Beztroskiego, nieco zdziecinniałego nerda, który "bawi" się grami oraz komiksami. Jedynie moja żona widzi prawdę. Jej nie udaje mi się otumanić, ale też niespecjalnie chcę to robić. Katie Green również nosiła maskę, którą zakładała gdy wychodziła do ludzi. Jednak gdy pozostawała sama.... cóż, powiedzmy że doskonale rozumiem jej sytuację.
Mamy jeszcze jedną cechę wspólną - jesteśmy naturalnie chudzi. Przez lata próbowano mnie utuczyć i posądzano nawet o anoreksję. Fakt, był okres gdy stałem się niejadkiem, ale nigdy do tego stopnia, aby jedzenie sprawiało mi ból, tak jak Katie. Po latach badań wyszło, że mam jakieś zaburzenie genetyczne i po prostu nie tyję, choćbym zeżarł hipopotama w zasmażce podanego w wannie oleju i wtranżolił balię lodów waniliowych z bitą śmietaną to i tak nie przytyję. To był powód, dla którego zacząłem poddawać się depresji. No jeden z powodów, ale od niego chyba się zaczęło. Od dzieciaka, podobnie jak autorka tego komiksu, uprawiałem sport. Ona balet i jogę, ja shotokan i w praktyce jogę, tylko w formie ćwiczeń przed walką na sali. Trenowałem, trenowałem i... nie tyłem, nie widziałem rezultatów, bo mój organizm mimo silnych mięśni oraz kości jest dość słaby wydolnościowo. Szybko się wypalam. Wierzcie mi lub nie, ale to przekichana sytuacja. Szczególnie dla faceta. W szkole podstawowej dostawałem takie baty od "kolegów", że przez lata wstydziłem się pokazać choć skrawek ciała. Dopiero na studiach powoli zaczęło się to zmieniać. Katie Green miała jeszcze gorzej, bo koleżanki zazdrościły jej szczupłej sylwetki. To powoli przerodziło się u niej w obsesje na punkcie własnego ciała i jedzenia, ostatecznie kończąc się poważną anoreksją.
Katie Green trenowała, zdrowo się odżywiała i pracowała nad sobą, ale i tak została pokonana przez depresję. Ta odebrała jej radość życia, wolną wolę, ostatecznie wrzucając w otchłań choroby, która objawiła się w postaci zaburzeń żywieniowych. Naprawdę rozumiem jakie musiało to być dla niej piekło. U mnie objawiła się ona inaczej. Przez agresję. Niekontrolowane wybuchy szału, nienawiści do samego siebie i odcięcie się od wszystkich i wszystkiego. Po dziś dzień z tym walczę, ale dzięki mojej żonie potrafię być spokojny. Działa na mnie niczym inhibitor. Katie długo nie miała takiego szczęścia, choć ostatecznie je znalazła. Ma drugą połówkę, mają razem dziecko i to strasznie mnie zabolało podczas lektury. Czemu? Bo ja nie mogę mieć dzieci, a długo o to walczyłem wraz z moją Martą. Niby się z tym pogodziłem, mamy inne cele w życiu, ale tak naprawdę gdy siedzę sam w domu to potrafię wyć z bólu oraz bezsilności. Bo wiem, że moja Marta bardzo pragnie dziecka, ale ja w żaden sposób nie mogę go jej dać. W żaden. Wiem, bo sprawdzałem.
"Lżejsza od swojego cienia" była dla mnie bolesnym doświadczeniem. Dopiero kilka dni temu zebrałem się w sobie, aby zupełnie od początku przeczytać całość, nie dzieląc tego na fragmenty. Gdy skończyłem czytać, miałem takie dreszcze, że nawet jak wyszedłem na spacer, a słońce grzało jak szalone, to nadal było mi pieruńsko zimno. Jeszcze nigdy żadna książka, ani komiks nie wywołały u mnie tylu emocji. Nie umiem tak naprawdę pisać inaczej o pamiętniku Katie Green, jak przez pryzmat własnych wspomnień. Cholernie dużo tutaj podobieństw i choć zapewne nigdy nie poznam autorki, to życzę jej aby zawsze miała przy sobie kogoś, kto będzie dla niej oparciem. Bo depresja jest rakiem duszy, którego nigdy nie da się permanentnie zabić. Można jedynie nauczyć się z nim żyć i lać sukinsyna za każdym razem, gdy chce przejąć nad nami kontrolę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz