20 lutego 2018

Thorgall Kriss de Valnor #7: Góra Czasu

Przygody Kriss de Valnor są straszliwie nierówne. Pierwszy tom był naprawdę ciekawy, drugi porządny, potem była seria coraz gorszych odcinków, aż trafiliśmy na dobrą "Wyspę zaginionych dzieci". Niestety był to jednorazowy wyskok, bo "Góra czasu", znów zaprzepaszcza cały potencjał serii. Okładka mnie nastroiła i byłem pewien, że dostanę coś dobrego. Śmierdziało trochę "Niewidzialną fortecą", ale po szóstym tomie byłem gotów bez lęku sięgnąć po ten album. Niestety po jego lekturze stwierdzam, że autorzy chybili z tytułem. Powinien on brzmieć "Ciąg dalszy nastąpi", albo "Nie mamy sensownego pomysłu, to damy coś co nie ma sensu". Przedstawiam, wam jedną z ładniej narysowanych wydmuszek, jakie trafiły się w serii poświęconej Thorgalowi Aegirsonowi i jego bliskim.

Zacznijmy od tego, że przykuwająca oko scena z okładki, to ściema. Ma ona miejsce dość szybko, zostaje odbębniona i można o niej zapomnieć. Sam pomysł na tytułową Górę Czasu jest nawet ciekawy i początkowo intryguje. Co z tego jeśli jej wątek, w momencie gdy zaczyna w końcu ciekawie się rozwijać, zostaje przerwany. Prz czym nie mówimy tu o urwaniu w końcowej scenie tomu, pod którą widnieją literki "C.D.N.", tylko wskoczenie w zupełnie nowy wątek, z Jolanem w roli głównej. Na dokładkę, ten też zostaje w podobny sposób urwany. W rezultacie ten tom zawiera dwie, równolegle dziejące się przygody, z których każda zostaje przerwana napisami końcowymi, w najlepszym momencie. To tak jakby ktoś sprasował dwa odcinki serialu, odnoszące się do zupełnie innych wydarzeń, w jeden i żadnego z nich nie zakończył, tylko poinformował, że w następnym odcinku może w końcu dopną sprawę do finału. Nosz prać po pysku, a czy równo puchnie, to już pal licho.

Wątek główny, czyli próba zdobycia przez Kriss szczytu Góry Czasu, jest ciekawy. Nasza wojowniczka wynajmuje dwóch górali, w tym jeden jest kimś w rodzaju maga, po to aby dostać się na szczyt wspomnianej skały. Ta ma bowiem zaprowadzić go prosto do jej syna, Aniela. Jego losy możemy śledzić w głównej serii, a tam wiemy, że chłopak obecnie leży na pokładzie latającego statku, mając sporą dziurę w brzuchu. Przy okazji puścił z dymem pół miasta, omal nie zabił ojca i jest wcieleniem przywódcy czerwonych magów, słowem bełkot od Sente nadal zbiera swe żniwo. Niemniej sam mechanizm działania Góry Czasu jest ciekawy, inny od "Niewidzialnej Fortecy, ale... jego potencjał zostaje w pewnym momencie rozmyty. Co gorsza, w mniej więcej dwóch-trzecich długości albumu, watek ten zostaje przerwany i zastąpiony, absolutnie durnym wątkiem z Jolanem.

Ja nie wiem co wpadło do głowy scenarzystom, ale jak miałem wrażenie, że "Wyspę zaginionych dzieci" pisał Dorison, tak "Górę Czasu" miał pod swą opieką Mariolle. Nasz dumny Jolan, dziedzic ludu z gwiazd postanawia przyjąć propozycję jakiegoś staruszka, będącego Strażnikiem Sprawiedliwości, aby walczyć na dziwacznej arenie z Królem Magnusem. Niby wszystko cacy, tylko że sama arena pierwsze co przywodzi na myśl, to film "Predator". Aż w uszach zabrzmiało mi intro z tego genialnego filmu, a późniejsze sceny tylko wzmogły to uczucie. Ostatni kadr jest natomiast tak głupi, że aż boję sięgnąć po kontynuację.

Na osłodę zostaje rysunek, który przypadł mi do gustu, ale zdecydowanie wolę na tym stanowisku Surżenko. Vignaux spisał się niebotycznie lepiej od De Vita, szczególnie w kwestii kolorów. Niestety mimo naprawdę dopracowanych plansz, nie czułem tam tego unikalnego klimatu, jaki zbudowała seria. Szczególnie postacie z twarzy mało przypominały to do czego przywykłem, głównie Jolan. Rozumiem że chłopak wydoroślał, ale ani nie jest podobny do ojca, ani do samego siebie. Miejscami miałem wrażenie, jakbym patrzył na zupełnie nowego bohatera. Niemniej samą kreskę muszę pochwalić, tak samo rysunek, bo to kawał porządnej pracy. Tylko nie pasujący do tej serii.

Nie będę się okłamywał - mimo że "Góra Czasu" srogo mnie rozczarowała, to po kolejny album sięgnę. Bez jakichkolwiek oczekiwań, ale z "Thorgalem" mam jak z "Asteriksem", to mój nałóg. Szkoda tylko, że saga o potomku ludu z gwiazd i jego bliskich, przerodziła się w koszmarny, pozbawiony sensu melodramat. Jak na razie dla mnie trzyma się dobrze tylko i wyłącznie seria o młodości Thorgala. Tam czuć klimat starych albumów. Seria główna leży po całości, Louve jakoś się podźwignęła na dwóch ostatnich albumach, za Kriss ma totalną skakankę, z przewagą pudeł. Patrząc po zapowiedziach na ten rok i rotacjach na stanowisku scenarzysty, przyszłość rysuje się raczej w ponurych barwach. Czas pokaże co z tego faktycznie wyjdzie.