"Thorgal" kiedyś kojarzył mi się z arcydziełem, dziś to co najwyżej poprawna seria, przynajmniej jeśli idzie o najnowsze tomy. Nigdy nie spadł on w moich oczach na coś słabego, no może poza kilkoma wyjątkami, ale dawno minęły czasy gdy prezentował taki poziom jak w "Alinoe", "Wilczycy" lub "Władcy gór". Seria z Kriss de Valnor zaczęła się bardzo obiecująco. Pierwszy tom był naprawdę udany, drugi, mimo słabszych momentów, również trzymał poziom. Jednak Sente odpowiedzialny za scenariusz, ostatecznie pogrzebał cały pomysł. Trzeci album był poprawny, a czwarty tylko znośny. "Czerwona jak Raheborg" jest już zwyczajnie słaby. Powodów tego stanu rzeczy jest naprawdę wiele.
Rys fabularny wygląda następująco. Kriss po zdjęciu klątwy, żyje i włada wikingami północy jako prawowita królowa. Z rozsądku wzięła ślub z Jolanem, który ukrywa swe pochodzenie pod imieniem Taljar. Łączą oni swe siły w walce z najeźdźcami z kontynentu, czyli chrześcijanami, wyznającymi jedynego Boga, Yavhusa. W tym albumie ma rozegrać się wielka bitwa, która zadecyduje o tym, czy ludy wikingów przetrwają wraz z swoją kulturą. Scenariusz jest tak przewidywalny, że bez czytania albumu wiemy jak potoczy się fabuła i całość się skończy. Co gorsza ilość dziur w scenariuszu razi po oczach, a skakanie od sceny do sceny frustruje i zwyczajnie męczy. Rozumiem, że całość miała być dynamiczna, ale są pewne granice.
Na dokładkę mamy stos debilizmów. Nie wiem czy scenarzysta widział kiedyś opisy historyczne bitew, ale jego jest tak boleśnie naiwna, że zastanawiałem się, gdzie zgubił rozum. Mamy długi wąski kanion, gigantyczną zaporę, zatem co robi nasz przeciwnik? Pakuje się wąwozem, wraz z całą armią i wszystkimi machinami oblężniczymi... przed zaporę. Co więcej, pakuje wszystkie katapulty i trebusze na most i ostrzeliwuje wioski wikingów rozlokowane koło tamy na urwiskach. W tym momencie przerwałem czytanie, odłożyłem komiks na półkę, poszedłem się napić i wróciłem do lektury na drugi dzień. Niestety takich kretynizmów, jest w tym albumie bez liku, a finał to największy z nich.
Zachowania bohaterów również przypominają bardziej bezrozumną gimbazę, niż postacie, jakie stworzył Van Hamme wraz z Rosińskim. Rozsądku za grosz, oklepane teksty, nuda i flaki z olejem. Cały potencjał Jolana, jego towarzyszy oraz Kriss de Valnor poszedł do piachu za sprawą tego albumu. "Sojusze" nie porywały, ale dało się je czytać. Tu jest inaczej. Bohaterowie są tak durni, naiwni i nudni, że po dziesięciu stronach człowiek zastanawia się, czy to na pewno "Thorgal". Do tego rysunek De Vita, kompletnie mi nie pasuje. Poprzednio było w kratkę, choć pierwsze dwa tomy przypadły mi do gustu. Tym razem jest zupełnie inaczej. Jeszcze sam rysunek, choć mało nawiązujący do głównej serii, potrafi być miły dla oka, tak kolory to kompletna porażka. Miejscami wygląda to tak, jakby ktoś nachlapał farbą.
"Czerwona jak Raheborg" to komiks po prostu zły. Nie tylko na tle całej serii, ale sam w sobie, jako samodzielne dzieło. Porwany scenariusz, pełen dziur i idiotyzmów, nudne postacie, nieciekawa paleta kolorów, męcząca oraz przewidywalna fabuła i absolutny brak zaskoczenia. Te słowa najlepiej opisują, to co Sente i De Vita zrobili z tą podserią. Jeśli ktoś psioczył na "Raissa", czyli pierwszy tom przygód młodej Louve, córki Thorgala, to po lekturze tego albumu, zapewne podniesie jej mocno ocenę.
Rys fabularny wygląda następująco. Kriss po zdjęciu klątwy, żyje i włada wikingami północy jako prawowita królowa. Z rozsądku wzięła ślub z Jolanem, który ukrywa swe pochodzenie pod imieniem Taljar. Łączą oni swe siły w walce z najeźdźcami z kontynentu, czyli chrześcijanami, wyznającymi jedynego Boga, Yavhusa. W tym albumie ma rozegrać się wielka bitwa, która zadecyduje o tym, czy ludy wikingów przetrwają wraz z swoją kulturą. Scenariusz jest tak przewidywalny, że bez czytania albumu wiemy jak potoczy się fabuła i całość się skończy. Co gorsza ilość dziur w scenariuszu razi po oczach, a skakanie od sceny do sceny frustruje i zwyczajnie męczy. Rozumiem, że całość miała być dynamiczna, ale są pewne granice.
Na dokładkę mamy stos debilizmów. Nie wiem czy scenarzysta widział kiedyś opisy historyczne bitew, ale jego jest tak boleśnie naiwna, że zastanawiałem się, gdzie zgubił rozum. Mamy długi wąski kanion, gigantyczną zaporę, zatem co robi nasz przeciwnik? Pakuje się wąwozem, wraz z całą armią i wszystkimi machinami oblężniczymi... przed zaporę. Co więcej, pakuje wszystkie katapulty i trebusze na most i ostrzeliwuje wioski wikingów rozlokowane koło tamy na urwiskach. W tym momencie przerwałem czytanie, odłożyłem komiks na półkę, poszedłem się napić i wróciłem do lektury na drugi dzień. Niestety takich kretynizmów, jest w tym albumie bez liku, a finał to największy z nich.
Zachowania bohaterów również przypominają bardziej bezrozumną gimbazę, niż postacie, jakie stworzył Van Hamme wraz z Rosińskim. Rozsądku za grosz, oklepane teksty, nuda i flaki z olejem. Cały potencjał Jolana, jego towarzyszy oraz Kriss de Valnor poszedł do piachu za sprawą tego albumu. "Sojusze" nie porywały, ale dało się je czytać. Tu jest inaczej. Bohaterowie są tak durni, naiwni i nudni, że po dziesięciu stronach człowiek zastanawia się, czy to na pewno "Thorgal". Do tego rysunek De Vita, kompletnie mi nie pasuje. Poprzednio było w kratkę, choć pierwsze dwa tomy przypadły mi do gustu. Tym razem jest zupełnie inaczej. Jeszcze sam rysunek, choć mało nawiązujący do głównej serii, potrafi być miły dla oka, tak kolory to kompletna porażka. Miejscami wygląda to tak, jakby ktoś nachlapał farbą.
"Czerwona jak Raheborg" to komiks po prostu zły. Nie tylko na tle całej serii, ale sam w sobie, jako samodzielne dzieło. Porwany scenariusz, pełen dziur i idiotyzmów, nudne postacie, nieciekawa paleta kolorów, męcząca oraz przewidywalna fabuła i absolutny brak zaskoczenia. Te słowa najlepiej opisują, to co Sente i De Vita zrobili z tą podserią. Jeśli ktoś psioczył na "Raissa", czyli pierwszy tom przygód młodej Louve, córki Thorgala, to po lekturze tego albumu, zapewne podniesie jej mocno ocenę.