8 grudnia 2017

Filmowy Piątek: Tombstone (1993)

Oto western, który odcisnął ogromne piętno na całym kinie lat 90-tych XX wieku. "Tombstone" nie jest najlepszym westernem, nie jest nawet najlepszym filmem swoich czasów, a mimo to bardzo blisko mu do arcydzieła. Czemu? Bo w fenomenalny sposób pokazuje legendę najsłynniejszego szeryfa wszechczasów - Wyatta Earpa. W tą rolę wcielił się Kurt Russell, który genialnie oddał postać z legend, przekuwając dosłownie wyidealizowany obraz słynnego rewolwerowca na ekran. Nie wolno zatem rozpatrywać "Tombstone" w kategorii filmu biograficznego, choć scenarzysta Kevin Jarre wplótł do niego bardzo dużo wydarzeń, które faktycznie miały miejsce. W tym słynną strzelaninę w O.K. Corral czy owianą wręcz legendą strzelaninę nad rzeką z przywódcą gangu Kowbojów. Niemniej, dzieło Kevina Jarre i George P. Cosmatosa, zawiera w sobie sporą dawkę wyobrażeń o słynnych rewolwerowcach i ich osobistej krucjacie przeciw pierwsze, zorganizowanej grupie przestępczej na terenie USA. O tych legendach dziś sobie opowiemy.

Zacznijmy od rzeczy najważniejszej, czyli obsady aktorskiej oraz ramach czasowych, w jakich rozgrywa się akcja filmu. W przeciwieństwie do obrazu z 1994, gdzie w rolę Earpa wcielił się Kevin Costner, tutaj mamy dość wąski wycinek z życiorysu szeryfa. Obejmuje on jego przybycie do Tombstone wraz z żoną i braćmi, aż do słynnej wendetty na gangu któremu przewodził Curly Bill Brocius. Całe zdarzenie zapoczątkowała strzelanina z 26 października 1881 roku O.K. Corral, w której to zginęło trzech członków gangu,. Ówczesna prasa nagłośniła sprawę bardzo mocno, gdyż w raptem pół minuty oddano aż 30 strzałów, co na tamte czasy było rzeczą naprawdę niezwykłą. W filmie Cosmatosa jest to bodaj najsłynniejsza scena z całej produkcji, która jednak trzyma się wiernie realiów historycznych. Z drugiej strony to w niczym nie przeszkadza, bo ubarwiono ją lekko fabularnie i dodano nieco dramatyzmu. Tym samym stała się ikoną filmu, szczególnie marsz Wyatta, jego braci Virgila oraz Morgana i przyjaciela Doc'a Holliday'a, który jest swoistą wizytówką współczesnych westernów. Znacząco przyczyniła się do tego obłędna muzyka, ale o tym aspekcie napiszę za chwilę.


Przejdźmy zatem do obsady, bo nad nią spędzimy sporo czasu. Jest ku temu powód - genialnie dobrana ekipa, która włożyła w swoją pracę każdą komórkę ciała. To co widzimy na ekranie to ponadczasowe mistrzostwo, w dosłownym rozumieniu tego słowa. Zacznijmy od czterech najważniejszych postaci. Wyatta Earpa zagranego przez Kurta Russella, Doc'a Holliday czyli życiowej roli (moim zdaniem) Val'a Kilmera, wspomnianego już Curly'ego Billa Brocius'a w którego wcielił się Poowers Boothe oraz jedną z najlepszych kreacji psychopatów, czyli Michael Biehn w roli Johnny'ego Ringo. Te cztery postaci wryły mi się w pamieć gdy oglądałem film po raz pierwszy będąc smarkiem, dopiero co wchodzącym w wiek nastoletni i są ze mną po dziś dzień. Każdy z wymienionych tutaj aktorów zagrał fenomenalnie, ale to dwoje z nich zasługuje na największe brawa - Val Kilmer oraz Michael Biehn. Panowie przeszli samych siebie i już nigdy nie mieli, tak fenomenalnych ról. Owszem wcześniej też grali świetnie, ale to w "Tombstone" w moich oczach osiągnęli swój ideał. Za te kreacje należą się im dozgonne brawa po wsze czasy, a ich popis w kasynie oraz finalny pojedynek pod dębami, to jedne z najlepszych scen jakie widziałem w westernach.

Tutaj warto poświęcić chwilę Holliday'owi, bowiem w przeciwieństwie do innych bohaterów, twórcy filmu oddali dość wiernie historię tego rewolwerowca. Pominęli jedynie fakt, że był on lekarzem, który z przyczyn życiowych był zmuszony obrać drogę zawadiaki i hazardzisty. Prawdą jest jednak to, że Doc był przyjacielem rodziny Earpów, szczególnie Wyatta, któremu pomógł w jego wendecie przeciw gangowi Kowbojów. Doc również pojedynkował się z Ringo oraz naprawdę zmarł w szpitalnym łóżku w sanatorium, a jego ostatnie słowa brzmiały "To jest zabawne", gdy patrzył na swe bose stopy. Historycy są zgodni, że awanturnik najwyraźniej nie przypuszczał nigdy, jakby miał dostąpić szczęścia odchodząc w spokoju. Gruźlica jednak pokonała jego, i tak nadwątlone przez styl życia, ciało, choć Doc był swego rodzaju fenomenem.


Oczywiście pierwsze skrzypce w filmie gra Kurt Russell, co widać na każdym kroku, niemniej Val Kilmer kilka razy przyćmiewa jego blask. Niemniej Russell po raz kolejny udowadnia, jak wspaniałym jest aktorem. Jego postać jest wyrazista, przesycona legendami, które owiały Earpa, po tym jak w latach dwudziestych XX wieku, ukazała się książka o nim. Tak, to jest Wyatt Earp jakiego kochają nie tylko Amerykanie, ale wszyscy ludzie interesujący się Dzikim Zachodem. Twardy, chcący tylko zarabiać kasę, ale w końcu wkraczający na ścieżkę prawa i ruszający na wojnę z przestępcami. Samą wendettę jednak mocno ubogacono o legendy, jakie krążyły wtedy o najsłynniejszym szeryfie Arizony. W filmie dokonuje on autentycznej rzezi członków gangu Kowbojów, podczas gdy w praktyce doprowadził do szeregu aresztowań, z których część zakończyła się powieszeniem winowajców. Wyatt i jego ludzie przez blisko dwa lata zabili raptem szesnastu Kowbojów, z czego większość padła podczas potyczki nad strumieniem, gdzie zginął także Brocius. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze filmu, bo Cosmatos nagrał ten element po mistrzowsku.

Warto wspomnieć też o innych rolach. Bill Paxton jako Morgan Earp, najmłodszy z braci, Sam Elliot grający Virgila, czy Dana Delany wcielająca się w Josephine, późniejszą wielką miłość Wyatta. Damie na ekranie długi czas towarzyszy Billy Zane w roli aktora Fabiana, co wychodzi mu rewelacyjnie. Mamy także polski akcent w osobie Joanny Pacuły, grającą kochankę Holliday'a. Tutaj warto wspomnieć, aby sięgnąć dziś po wersję reżyserską tego filmu. Jest tam wiele ciekawych scen, które wycięto w wersji kinowej, a szkoda, bo bardzo ubogacają cały obraz. Szczególnie w odniesieniu do Kate granej przez Pacułę oraz byłego członka gangu MacMastersona, zagranego przez Michaela Rookera. Naprawdę watki z tymi postaciami bardzo dużo wnoszą do całego odbioru fabuły, dlatego warto obejrzeć znacznie dłuższą, ale przy tym bardziej treściwą, wersję reżyserską.


Przechodząc do strony czysto technicznej, to film Cosmatosa i Jarre, broni się po dziś dzień. Wątpię zresztą czy kiedykolwiek się zestarzeje. To jedna z tych produkcji, które zostały zrobione po prostu doskonale. Po pierwsze zdjęcia i montaż. Czapki z głów oraz pochylmy czoła nad kunsztem operatorów kamer, tudzież tym jak reżyser złożył to w całość. Większość współczesnych, wysokobudżetowych produkcji powinna się uczyć od nich fachu. To co tutaj mamy to mistrzostwo. Do tego dochodzą fenomenalne kostiumy, żywcem wyjęte z tamtej epoki. Żadnych kolorowych fatałaszków, fantazyjnych strojów czy wydumanych wyobrażeń o tamtych czasach. Aktorzy chodzą ubrani tak, jak naprawdę wtedy się ubierano i wyraźnie widać podział klasowy, właśnie dzięki ubraniom jakie mają na sobie. Gdy do tego dołożymy popisy kaskaderskie, w których brali udział sami aktorzy (tak, to te czasy gdy aktor był również kaskaderem) oraz bajeczną scenografię, dostaniemy jeden z najlepszych westernów lat 90-tych XX wieku. Pisałem na wstępie, że nie jest to najlepszy western wszechczasów, niemniej na pewno znalazłby się na liście tych, które koniecznie trzeba obejrzeć.

Na koniec muzyka. O Boże, ileż można by się nad nią rozpływać. Początkowo miał ją napisać Jerry Goldsmith, twórca ścieżek muzycznych do takich dzieł jak "Planeta Małp" z 1968 roku, "Omen" czy "Mulan". Niestety z powodu konfliktów w harmonogramie musiał się wycofać z projektu. Polecił więc na swoje miejsce Bruce'a Broughtona, co zostało zaaprobowane i okazało się chyba najlepszym ruchem ze strony twórców. Jego ścieżka muzyczna do "Tombstone" jest po prostu ponadczasowa. Słucha się jej super, a motyw przewodni, puszczony na napisach końcowych, stał się jedną z ikon kina o Dzikim Zachodzie. Broughton już nigdy potem nie nagrał niczego, co tak mocno wryłoby się w pamięć widzów, ale tym jednym czynem stał się dla nich legendą.


"Tombstone" to bez dwóch zdań bardzo ważny film, nie tylko w swoim gatunku, ale dla całej kinematografii. Z jednej strony pełen stereotypów i miejskich wyobrażeń o legendarnym szeryfie USA. Z drugiej wykonany po mistrzowsku, z świetnymi kreacjami, obłędną muzyką i cudownymi zdjęciami. To taki swoisty ewenement, gdzie wiele osób osiągnęło poniekąd swój szczyt możliwości. Pokazało na co naprawdę ich stać i często już nigdy nie powtórzyli tego dokonania w tak wspaniały sposób. Własnie z tego powodu ten film z jednej strony nie jest najlepszym westernem wszechczasów, a z drugiej po prostu koniecznie trzeba go znać, jeśli mówimy o tym gatunku. Wersja reżyserska wypada o niebo lepiej i tutaj już możemy mówić o jednym z najlepszych filmów lat 90-tych. Niemniej tylko w przypadku wersji reżyserskiej. Dla mnie "Tombston" to swoista perła, najukochańszy western, do którego wracam niemal co roku. Zdarłem już dwie płyty z tym filmem, a nadal mi mało. Nigdy mi się nie znudzi, tak samo jak zawarta w nim muzyka Bruce'a Broughtona i słynna scena na napisach końcowych.