Niedługo ma się ukazać, miejmy nadzieję, że również w Polsce, gra planszowa "The Thing: Infection at Outpost 31". Zapowiada się ona naprawdę ciekawie, z surową szatą graficzną i mechaniką zdrajcy. Czy raczej w tym wypadku, zakamuflowanego kosmity w ludzkim ciele. Z tego powodu warto przypomnieć młodemu pokoleniu arcydzieło Johna Carpentera, przy okazji przybliżając ojca tej dziwnej istoty - Johna W. Cambella. Tak, Stwór narodził się bowiem nie w kinie, a na kartach krótkiej noweli "Who Goes There?" z 1938 roku. Po raz pierwszy została przeniesiona na ekran w 1951, przez Howarda Hawksa, w filmie "Istota z innego świata". Jednak dopiero Carpenterowi udało się to, czego nie dokonał jego poprzednik. Stworzyć doskonałe arcydzieło. "The Thing" przeraża, fascynuje i, mimo swoich lat, nadal wygląda rewelacyjnie. Tak, droga młodzieży XXI wieku. Carpenter pokazał, zresztą nie on jeden, jak zrobić doskonały remake, który potrafi pokonać pierwowzór, w tym wypadku literacką nowelę. Zapraszam was w podróż do przeszłości. Do czasów gdy kino żyło bajeczną scenografią, jeszcze nie zastąpioną zielonym ekranem, a aktorzy wykonywali samodzielnie sceny kaskaderskie. Do miejsca, gdzie lód oraz ogień są naszym sojusznikiem, jak i śmiertelnym zagrożeniem. Na Antarktydę.
Ogólny pomysł na film, jest po prostu fenomenalny. W zamarzniętych okowach Antarktydy (w noweli i filmie Hawksa, jest to Arktyka), grupa amerykański naukowców polarnych jest świadkiem dziwnej sceny. Dwoje ludzi ściga śmigłowcem samotnego psa, prując do niego ogniem z karabinu oraz granatami. Niestety dochodzi do niefortunnego zdarzenia i śmigłowiec z swymi pasażerami eksploduje, a zwierzaka przygarniają polarnicy z placówki. Nie mając pojęcia co się dzieje, wysyłają ekipę ratunkową do obozu Norwegów, skąd przybył śmigłowiec. Nie mają pojęcia, że właśnie w ich szeregi zawitało monstrum - istota z obcego świata, potrafiąca imitować żywe organizmy.
To co udało się Carpenterowi po prostu perfekcyjnie, to przerażający klimat. Niepewność, szalejąca zamieć, wzajemne oskarżenia członków zespołu stacji badawczej. Film jest tym przesycony. Sam pomysł, zrodzony na kartach noweli Cambella, odnośnie funkcjonowania obcej istoty, jest fenomenalny. Oto mamy mikroba, który wnika w ciało nosiciela. Następnie zaczyna przejmować nad nim kontrolę, nie po przez narzucenie swej woli, a pochłanianie komórek żywiciela i zastępowanie ich swoimi replikami. Finalnie doprowadza to do powolnej asymilacji organizmu macierzystego, którego organizm inwazyjny zaczyna imitować. W rezultacie nikt nie ma pojęcia o tym, ze coś jest nie tak, włącznie z samą ofiarą. Takie, czysto biologiczne i naukowe, rozumowanie sprawia, że film zdaje się być realistyczny. Do tego potęguje to atmosferę grozy oraz niepewności. Nie mamy pojęcia czy nasz towarzysz, albo nawet my sami, jesteśmy ludźmi, czy już tylko zabójcza dla otoczenia imitacją.
Oczywiście nie poprzestano tylko na tym i Carpenter wprowadził do swego filmu masę kłów oraz macek, splecionych w monstrualnym ciele rodem z koszmaru. Tym samym poszedł o wiele bardziej do przodu na polu grozy, niż Hawks w 1951. Pomogła w tym nowa technologia, większy budżet (był to pierwszy film Carpentera z dużym nakładem finansowym) oraz fenomenalna praca całego zespołu. Tak. "The Thing" jest drugim, wielkim sukcesem tego reżysera, na miarę "Halloween" z 1978 i ugruntowało jego renomę, jako mistrza horroru. To czego nie osiągnęła "Mgła" z 1980 roku, choć świetna, jednak z dużo mniejszym budżetem, "The Thing" zdobyło z marszu.
W tym miejscu warto zatrzymać się dłużej nad samą sylwetką obcej istoty oraz technikami, jakie zastosowano, aby uzyskać końcowy efekt. Ogromne zasługi na tym polu należą się Robowi Bottinowi, który poświęcił się produkcji filmu bez reszty. Pracował on zresztą z Carpenterem na planie "Mgły", ale tym razem przeszedł samego siebie, na co pozwolił w dużej mierze budżet filmu. Choć i tak nie wystarczyło na realizację wszystkich pomysłów, to efekt końcowy pracy Bottina wbija fotel nawet widza XXI wieku. Wykorzystał on bowiem modele powleczone gumą imitującą głównie skórę oraz mięśnie, w kilku scenach bardzo proste roboty oparte oraz kilka razy zastosowano animację poklatkową. W słynnej scenie gdy jeden z bohaterów traci obie ręce, gra go osoba naprawdę pozbawiona rąk, z maską imitującą twarz aktora. Stacja polarna norwegów, która widzimy na początku filmu, to tak naprawdę zniszczona stacja polarna amerykanów, gdyż wszelkich scen destrukcji budynków dokonano naprawdę. Bottin przeszedł też samego siebie jeśli idzie o charakteryzację oraz słynną scenę ataku w zagrodzie psów. Zastosował tam, jak i w kilku innych ujęciach, cofnięty obraz. Niestety oddanie swej pracy przypłacił zdrowiem, gdyż spał i jadł będąc non stop na planie filmowym. Dlatego po zakończeniu prac, Carpenter załatwił mu odpoczynek w sanatorium, ponieważ Bottin wyglądał jak cień człowieka.
Efekt jego pracy stał się jednak ponadczasowy. Bardzo pomogły w tym jeszcze dwie rzeczy - świetnie wykonane zdjęcia oraz montaż i muzyka. Tą skomponował Ennio Morricone, słynny twórca ścieżek muzycznych do takich arcydzieł kina, jak "Ofiary wojny", "Misja", "Na linii ognia", czy z obrazów znanych młodszej publice można wymienić choćby "Nienawistną ósemkę". Artysta często daje koncerty w Europie, w tym w Polsce, zatem jest osobą powszechnie rozpoznawalną. W "The Thing" również spisał się na medal, tworząc fenomenalny nastrój swoją muzyką i pogłębiając tym samym, panujący wszędzie klimat grozy. Co ciekawe, jest to też pierwszy film Carpentera, gdzie reżyser nie przyłożył ręki do oprawy muzycznej. Zwykle bowiem sam komponował utwory do swoich filmów, ale tutaj zawierzył mistrzowi i był to dobry wybór.
Na koniec należy powiedzieć kilka słów o samych aktorach i ich pracy. Na pierwszym planie mamy Kurta Russella, który rok wcześniej wypłynął na światowej scenie dzięki roli w Snake'a w "Ucieczce z Nowego Jorku". Tutaj tylko potwierdził, że jest aktorem potrafiącym dostosować się do każdych warunków. Jego bohater, pilot śmigłowca MacReady, jest osobą chłodno kalkulującą, ufającą tylko swemu przyjacielowi i drugiemu pilotowi Childs'owi (w tej roli również świetny Keith David). To wokół niego skupia się cała fabuła, a MacReady często ratuje sytuację, o ile tak to można nazwać. Nie przyćmiewa jednak swą osobą innych bohaterów tej opowieści, którzy nieraz kończą tragicznie w starciu z monstrum.
Na szczególne wyróżnienie zasługują Donald Moffat, Charles Hallahan i Richard Dysart. Ich postacie często, mimo bardzo odmiennych poglądów, starają się zażegnać konflikt, opanować rodzącą się histerię i zmusić grupę do wspólnego działania. Są swego rodzaju ostoją człowieczeństwa, w miejscu gdzie podejrzliwość i strach mieszają w ludzkiej głowie. Koło Russella stają się drugą siłą napędową, pchając fabułę do przodu, a jednocześnie swymi kreacjami mocno podsycając mroczną atmosferę, panującą na ekranie. Inni aktorzy też nie zawiedli, co przełożyło się ostatecznie na jeden z najlepszych horrorów w historii kina.
"The Thing" nosi dziś, w pełni zasłużone miano, legendy. Dzieło, które rozsławiło pomysł Cambella, spisane w formie małej noweli, doczekało się wielu naśladowców. Jednych kiczowatych, innych udanych, jak choćby "Cierń" Toby'ego Wilkinsa z 2008 roku. Mimo upływu czasu, arcydzieło Carpentera nie postarzało się ani o włos. Należy do tej grupy ponadczasowych, nieśmiertelnych produkcji, które po prostu trzeba znać. Doczekało się nawet w 2011 prequella, o dziwo bardzo udanego, ale o tym napiszę w kolejnej recenzji. Poruszę tam też kilka innych, pomniejszych kwestii związanych z pierwowzorem, oraz filmem Carpentera. Dlatego zachęcam młode pokolenie do sięgnięcia po ten tytuł. Nim sięgniecie po komiks, grę komputerową lub planszową, obejrzyjcie koniecznie "The Thing" z 1982 roku. Film, który prześcignął literacki oryginał.
To co udało się Carpenterowi po prostu perfekcyjnie, to przerażający klimat. Niepewność, szalejąca zamieć, wzajemne oskarżenia członków zespołu stacji badawczej. Film jest tym przesycony. Sam pomysł, zrodzony na kartach noweli Cambella, odnośnie funkcjonowania obcej istoty, jest fenomenalny. Oto mamy mikroba, który wnika w ciało nosiciela. Następnie zaczyna przejmować nad nim kontrolę, nie po przez narzucenie swej woli, a pochłanianie komórek żywiciela i zastępowanie ich swoimi replikami. Finalnie doprowadza to do powolnej asymilacji organizmu macierzystego, którego organizm inwazyjny zaczyna imitować. W rezultacie nikt nie ma pojęcia o tym, ze coś jest nie tak, włącznie z samą ofiarą. Takie, czysto biologiczne i naukowe, rozumowanie sprawia, że film zdaje się być realistyczny. Do tego potęguje to atmosferę grozy oraz niepewności. Nie mamy pojęcia czy nasz towarzysz, albo nawet my sami, jesteśmy ludźmi, czy już tylko zabójcza dla otoczenia imitacją.
Oczywiście nie poprzestano tylko na tym i Carpenter wprowadził do swego filmu masę kłów oraz macek, splecionych w monstrualnym ciele rodem z koszmaru. Tym samym poszedł o wiele bardziej do przodu na polu grozy, niż Hawks w 1951. Pomogła w tym nowa technologia, większy budżet (był to pierwszy film Carpentera z dużym nakładem finansowym) oraz fenomenalna praca całego zespołu. Tak. "The Thing" jest drugim, wielkim sukcesem tego reżysera, na miarę "Halloween" z 1978 i ugruntowało jego renomę, jako mistrza horroru. To czego nie osiągnęła "Mgła" z 1980 roku, choć świetna, jednak z dużo mniejszym budżetem, "The Thing" zdobyło z marszu.
W tym miejscu warto zatrzymać się dłużej nad samą sylwetką obcej istoty oraz technikami, jakie zastosowano, aby uzyskać końcowy efekt. Ogromne zasługi na tym polu należą się Robowi Bottinowi, który poświęcił się produkcji filmu bez reszty. Pracował on zresztą z Carpenterem na planie "Mgły", ale tym razem przeszedł samego siebie, na co pozwolił w dużej mierze budżet filmu. Choć i tak nie wystarczyło na realizację wszystkich pomysłów, to efekt końcowy pracy Bottina wbija fotel nawet widza XXI wieku. Wykorzystał on bowiem modele powleczone gumą imitującą głównie skórę oraz mięśnie, w kilku scenach bardzo proste roboty oparte oraz kilka razy zastosowano animację poklatkową. W słynnej scenie gdy jeden z bohaterów traci obie ręce, gra go osoba naprawdę pozbawiona rąk, z maską imitującą twarz aktora. Stacja polarna norwegów, która widzimy na początku filmu, to tak naprawdę zniszczona stacja polarna amerykanów, gdyż wszelkich scen destrukcji budynków dokonano naprawdę. Bottin przeszedł też samego siebie jeśli idzie o charakteryzację oraz słynną scenę ataku w zagrodzie psów. Zastosował tam, jak i w kilku innych ujęciach, cofnięty obraz. Niestety oddanie swej pracy przypłacił zdrowiem, gdyż spał i jadł będąc non stop na planie filmowym. Dlatego po zakończeniu prac, Carpenter załatwił mu odpoczynek w sanatorium, ponieważ Bottin wyglądał jak cień człowieka.
Efekt jego pracy stał się jednak ponadczasowy. Bardzo pomogły w tym jeszcze dwie rzeczy - świetnie wykonane zdjęcia oraz montaż i muzyka. Tą skomponował Ennio Morricone, słynny twórca ścieżek muzycznych do takich arcydzieł kina, jak "Ofiary wojny", "Misja", "Na linii ognia", czy z obrazów znanych młodszej publice można wymienić choćby "Nienawistną ósemkę". Artysta często daje koncerty w Europie, w tym w Polsce, zatem jest osobą powszechnie rozpoznawalną. W "The Thing" również spisał się na medal, tworząc fenomenalny nastrój swoją muzyką i pogłębiając tym samym, panujący wszędzie klimat grozy. Co ciekawe, jest to też pierwszy film Carpentera, gdzie reżyser nie przyłożył ręki do oprawy muzycznej. Zwykle bowiem sam komponował utwory do swoich filmów, ale tutaj zawierzył mistrzowi i był to dobry wybór.
Na koniec należy powiedzieć kilka słów o samych aktorach i ich pracy. Na pierwszym planie mamy Kurta Russella, który rok wcześniej wypłynął na światowej scenie dzięki roli w Snake'a w "Ucieczce z Nowego Jorku". Tutaj tylko potwierdził, że jest aktorem potrafiącym dostosować się do każdych warunków. Jego bohater, pilot śmigłowca MacReady, jest osobą chłodno kalkulującą, ufającą tylko swemu przyjacielowi i drugiemu pilotowi Childs'owi (w tej roli również świetny Keith David). To wokół niego skupia się cała fabuła, a MacReady często ratuje sytuację, o ile tak to można nazwać. Nie przyćmiewa jednak swą osobą innych bohaterów tej opowieści, którzy nieraz kończą tragicznie w starciu z monstrum.
Na szczególne wyróżnienie zasługują Donald Moffat, Charles Hallahan i Richard Dysart. Ich postacie często, mimo bardzo odmiennych poglądów, starają się zażegnać konflikt, opanować rodzącą się histerię i zmusić grupę do wspólnego działania. Są swego rodzaju ostoją człowieczeństwa, w miejscu gdzie podejrzliwość i strach mieszają w ludzkiej głowie. Koło Russella stają się drugą siłą napędową, pchając fabułę do przodu, a jednocześnie swymi kreacjami mocno podsycając mroczną atmosferę, panującą na ekranie. Inni aktorzy też nie zawiedli, co przełożyło się ostatecznie na jeden z najlepszych horrorów w historii kina.
"The Thing" nosi dziś, w pełni zasłużone miano, legendy. Dzieło, które rozsławiło pomysł Cambella, spisane w formie małej noweli, doczekało się wielu naśladowców. Jednych kiczowatych, innych udanych, jak choćby "Cierń" Toby'ego Wilkinsa z 2008 roku. Mimo upływu czasu, arcydzieło Carpentera nie postarzało się ani o włos. Należy do tej grupy ponadczasowych, nieśmiertelnych produkcji, które po prostu trzeba znać. Doczekało się nawet w 2011 prequella, o dziwo bardzo udanego, ale o tym napiszę w kolejnej recenzji. Poruszę tam też kilka innych, pomniejszych kwestii związanych z pierwowzorem, oraz filmem Carpentera. Dlatego zachęcam młode pokolenie do sięgnięcia po ten tytuł. Nim sięgniecie po komiks, grę komputerową lub planszową, obejrzyjcie koniecznie "The Thing" z 1982 roku. Film, który prześcignął literacki oryginał.