Odrodzenie dało całemu uniwersum DC masę nowych możliwości, po tym jak doszło do ciekawie przeprowadzonego restartu serii. Chwyciłem zatem bez oporów po nową Ligę Sprawiedliwości, pamiętając wydarzenia z poprzedniej i mając spore nadzieje na ciekawą fabułę. Cóż... nie do końca to wyszło, bo moje oczekiwania zostały dość szybko zgaszone. Nie jest aż tak źle, jakby mogło się zdawać, ale wieje powtórką na kilometr. Niby mamy innego Supermana, nowe Zielone Latarnie i bardziej podejrzliwego Batmana (tak, da się to uczynić), ale jakoś cała główna linia fabularna, jak i przeciwnik Ligi, trącą myszką. Wielki transparent na okładce "Liga, jaką znał świat, już nie istnieje", można między bajki włożyć, bo nowy zespół prezentuje się dokładnie tak samo jak stary, a miejscami nawet gorzej. Powodów tego stanu rzeczy jest kilka.
Zacznijmy zatem od tego, który mnie najbardziej zabolał - kompletna wtórność. Po raz kolejny mamy ten sam, już monotonny schemat. Coś super złego najeżdża ziemię, grupa superherosów zbiera się w kupie i skopuje temu czemuś dupsko, oczywiście z wielkim poświęceniem. Cholera, to już w serialu z 2001 było bardziej różnorodnie, choć ten motyw się stale przewijał. Teoretycznie członkowie Ligi mają problemy z pokonaniem przeciwnika, który oczywiście jest super potężny, przebiegły i tak dalej, ale na tle innych antagonistów, po prostu wypada jak kolejna kalka czegoś co już i tak kilka razy było kopiowane. Z tego powodu, nawet osoba mojego pokroju, która nie siedzi jakoś super głęboko w świecie herosów DC Comics oraz Marvel, potrafiła ziewać z nudów podczas lektury. Na pocieszenie została mi w tym punkcie wartka akcja oraz w miarę składnie sklecony scenariusz. To jednak za mało, aby komiks jako całość zapadł mi w pamięci na dłużej niż dobę.
Przy tym co oferowało Odrodzenie oraz opowiedziana w nim historia Kid Flasha, naprawdę można było liczyć na coś o wiele ciekawszego. Tajemniczego, niezbadanego, co atakuje z zaskoczenia i wykazuje się sprytem, siedząc w cieniu. Czuć obecność przeciwnika, który na dokładkę zasiewa ziarno niezgody pomiędzy członkami Ligi, obserwując ich ruchy z ukrycia. Nie spieszy się, czeka na dogodny moment, podpuszcza. Wręcz wymarzony scenariusz, szczególnie patrząc na nową postać Supermena, który jest żonaty, ma syna i jego macierzysty świat runął w gruzach, a on sam jako bohater jest o wiele dojrzalszy od swego poprzednika, który zginął ratując bliźniaczy świat. Niestety powyższy opis to tylko moje płonne marzenia, bo nic z tego nie otrzymamy w "Maszynach zagłady". Zamiast tego autorzy dali nam kolejną rozwałkę i "kolosy" rozwalajace wszystko na swej drodze, tylko po to aby skończyć jak cała reszta ich poprzedników. Serio? Tylko na tyle stać Bryan Hitcha, odpowiedzialnego za scenariusz? Jeśli tak, to współczuję fanom Ligi Sprawiedliwych.
Niestety pocieszeniem nie jest też to jak poprowadzono postać nowego Supermena oraz dwóch nowych Zielonych Latarni, które zastępują Hala Jordana. Jessica Cruz zapadła mi mocno w pamięci podczas lektury "Wojny Darkseida", natomiast Simon Baz kiedyś mi tam przemknął, ale totalnie nie kojarzę wydarzeń związanych z tym bohaterem. Tym razem natomiast obie Zielone Latarnie jakoś nie przykuły mej uwagi. Mieli kilka ciekawych momentów, ale trwały zaledwie chwilę. Co do reszty postaci, to po prostu swoje zrobiły i tyle, co bardzo mnie boli w odniesieniu do mojej ulubionej postaci, czyli Batmana.
Na pocieszenie zostaje rysunek, który bardzo przypadł mi do gustu. Szczególnie sylwetki postaci, ich nowe kostiumy, mające wyraźne różnice względem tych sprzed Odrodzenia, oraz ogólna kolorystyka. Sceny batalistyczne również przyciągały moje oko i tak naprawdę tylko dzięki oprawie wizualnej byłem wstanie ten komiks zmęczyć, choć ziewałem niemal co dziesiątą stronę. Postanowiłem jednak, że dam szansę Hitch'owi i sięgnę po drugi tom jego Ligi Sprawiedliwości, który ukarze się u nas w przyszłym roku. Może się to jakoś rozkręci, ale wątpię aby zbliżyło się choćby na kilometr do "Wojny Darkseida". Czas pokarze, czy moje psioczenie jest uzasadnione, ale póki co czuję się rozczarowany.
Zacznijmy zatem od tego, który mnie najbardziej zabolał - kompletna wtórność. Po raz kolejny mamy ten sam, już monotonny schemat. Coś super złego najeżdża ziemię, grupa superherosów zbiera się w kupie i skopuje temu czemuś dupsko, oczywiście z wielkim poświęceniem. Cholera, to już w serialu z 2001 było bardziej różnorodnie, choć ten motyw się stale przewijał. Teoretycznie członkowie Ligi mają problemy z pokonaniem przeciwnika, który oczywiście jest super potężny, przebiegły i tak dalej, ale na tle innych antagonistów, po prostu wypada jak kolejna kalka czegoś co już i tak kilka razy było kopiowane. Z tego powodu, nawet osoba mojego pokroju, która nie siedzi jakoś super głęboko w świecie herosów DC Comics oraz Marvel, potrafiła ziewać z nudów podczas lektury. Na pocieszenie została mi w tym punkcie wartka akcja oraz w miarę składnie sklecony scenariusz. To jednak za mało, aby komiks jako całość zapadł mi w pamięci na dłużej niż dobę.
Przy tym co oferowało Odrodzenie oraz opowiedziana w nim historia Kid Flasha, naprawdę można było liczyć na coś o wiele ciekawszego. Tajemniczego, niezbadanego, co atakuje z zaskoczenia i wykazuje się sprytem, siedząc w cieniu. Czuć obecność przeciwnika, który na dokładkę zasiewa ziarno niezgody pomiędzy członkami Ligi, obserwując ich ruchy z ukrycia. Nie spieszy się, czeka na dogodny moment, podpuszcza. Wręcz wymarzony scenariusz, szczególnie patrząc na nową postać Supermena, który jest żonaty, ma syna i jego macierzysty świat runął w gruzach, a on sam jako bohater jest o wiele dojrzalszy od swego poprzednika, który zginął ratując bliźniaczy świat. Niestety powyższy opis to tylko moje płonne marzenia, bo nic z tego nie otrzymamy w "Maszynach zagłady". Zamiast tego autorzy dali nam kolejną rozwałkę i "kolosy" rozwalajace wszystko na swej drodze, tylko po to aby skończyć jak cała reszta ich poprzedników. Serio? Tylko na tyle stać Bryan Hitcha, odpowiedzialnego za scenariusz? Jeśli tak, to współczuję fanom Ligi Sprawiedliwych.
Niestety pocieszeniem nie jest też to jak poprowadzono postać nowego Supermena oraz dwóch nowych Zielonych Latarni, które zastępują Hala Jordana. Jessica Cruz zapadła mi mocno w pamięci podczas lektury "Wojny Darkseida", natomiast Simon Baz kiedyś mi tam przemknął, ale totalnie nie kojarzę wydarzeń związanych z tym bohaterem. Tym razem natomiast obie Zielone Latarnie jakoś nie przykuły mej uwagi. Mieli kilka ciekawych momentów, ale trwały zaledwie chwilę. Co do reszty postaci, to po prostu swoje zrobiły i tyle, co bardzo mnie boli w odniesieniu do mojej ulubionej postaci, czyli Batmana.
Na pocieszenie zostaje rysunek, który bardzo przypadł mi do gustu. Szczególnie sylwetki postaci, ich nowe kostiumy, mające wyraźne różnice względem tych sprzed Odrodzenia, oraz ogólna kolorystyka. Sceny batalistyczne również przyciągały moje oko i tak naprawdę tylko dzięki oprawie wizualnej byłem wstanie ten komiks zmęczyć, choć ziewałem niemal co dziesiątą stronę. Postanowiłem jednak, że dam szansę Hitch'owi i sięgnę po drugi tom jego Ligi Sprawiedliwości, który ukarze się u nas w przyszłym roku. Może się to jakoś rozkręci, ale wątpię aby zbliżyło się choćby na kilometr do "Wojny Darkseida". Czas pokarze, czy moje psioczenie jest uzasadnione, ale póki co czuję się rozczarowany.