1 kwietnia 2017

Millenium #1: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

Trylogia "Millenium", już świętej pamięci, Stiega Larssona jest uznawana za jedną z najważniejszych serii kryminalnych naszych czasów. Stała się źródłem inspiracji dla wielu twórców, a i same książki doczekały się ekranizacji oraz pojawiły w formie komiksu. W tym momencie muszę się do czegoś przyznać, co zapewne pozwoli wam, drodzy czytelnicy, zupełnie inaczej spojrzeć na niniejszą recenzję. Nigdy nie przeczytałem książek Larssona ani nie obejrzałem ani jednego filmu będącego ich adaptacją. Zatem siadając do tego komiksu miałem styczność po raz pierwszy z dziełem tego autora. Wiem - to wstyd, że dotąd nie zdecydowałem się sięgnąć po tą, w zasadzie już kultową, pozycję. Czy jednak żałuję? Nie. Głównie dlatego, że pozwoliło mi to zupełnie inaczej podejść do samego komiksu. Nie znając fabuły oraz postaci mogłem spojrzeć na całość z zupełnie innej perspektywy. Dlatego tekst ten kieruję głównie do osób nie znających trylogii "Millenium", ale może i ci co znają pierwowzór wyniosą z niego jakąś korzyść dla siebie.

Pierwszy wydany w Polsce komiks będący przełożeniem książki na rysunek, pojawił się w listopadzie 2012 nakładem wydawnictwa Czarna Owca. W kolejnych latach, aż do 2015 roku pojawiły się w sumie cztery komiksy, autorstwa Denis Mina, który był odpowiedzialny za scenariusz. Co zaś się tyczy rysunku, to dominowały dwie osoby - Leonardo Manco i Andrea Mutti. Przejrzawszy ich prace muszę przyznać, że styl nowego "Millenium", gdzie za rysunek i kolory odpowiada José Homs, drastycznie się różni. Nie oznacza to, że jest gorszy, wręcz przeciwnie, mi osobiście nawet bardziej przypadł do gustu, choć przyznaję, że praca argentyńsko-włoskiego duetu jest naprawdę mroczna oraz zapadająca w pamięć. I to podstawowa cecha odróżniająca warstwę graficzną pomiędzy tymi komiksami. Nowe "Millenium" jest brutalne, ale nie aż tak przesadnie jak to ma miejsce w komiksie wydanym przez Czarną Owcę. Wystarczy porównać z sobą scenę gwałtu na Lisbeth aby dostrzec różnice. Niemniej praca Homs'a jest naprawdę dobra. Nie idealizuje, jednak też nadmiernie nie demonizuje, poszczególnych postaci, świetnie operuje kolorem co buduje klimat i jego rysunki zapadły mi w pamięci. Muszę przyznać, że hiszpański rysownik ma dobrą rękę, zatem chętnie zapoznam się z innymi jego pracami. 


Co zaś się tyczy samej fabuły, jako osoba nie znająca oryginału, a jedynie pobieżnie pamiętająca opis książki, to muszę przyznać, że całość czytało mi się dobrze, choć scenariusz mnie nie zaskoczył. Na tym polu nie mam pretensji do scenarzysty, czyli Runberga, a o ironio do rysownika. Wadą komiksu jest to, że błyskawicznie połapałem się w tym kto może być mordercą i z każdą kolejna stroną tylko się w tym utwierdzałem. Co więcej scena w której głównemu bohaterowi zostaje przedstawiona fotografia kobiety, której zabójcę ma odszukać, zdradza aż za wiele. Gdy nasz dziennikarz śledczy w osobie Mikaela Blomkvista natrafia na trop dzięki tej fotografii, prowadzący go do pary staruszków, zastanawiam się jakim cudem zajęło mu to aż tyle czasu. Winą tego stanu rzeczy jest pokazanie czytelnikowi całej fotografii w momencie gdy otrzymuje ją Blomkwist. Już na tym etapie osoba nawet taka jak ja, nie znająca książki, jest wstanie wiele wyczytać. Gdy do tego dołożymy tajemnicze zapiski z pamiętnika dziewczyny, również pokazane czytelnikowi, człowiek głowi się jakim cudem policja nie wpadła na trop z Biblią. Nie uchodzę za człowieka super inteligentnego, ale tak naprawdę sposób zapisu jest tak oczywisty, że aż się prosi o sprawdzenie jednej z najbardziej oczywistych poszlak. Szczególnie na tle innych dowodów przedstawionych w komiksie. 


Jest to w zasadzie jedyna wada tego dzieła, która i tak nie zniszczyła mi przyjemności jego odbioru. Owszem, miło byłoby być na końcu zaskoczonym, a nie rozwiązać wszystko nim skończy się pierwszy odcinek, czy też połowa, komiksu, ale nie ma co zbytnio marudzić. Kreska, kolory i sam styl scenariusza naprawdę wciągają, sprawiają że całość po prostu się pochłania nie zważając na zegarek, zaś postacie są zaprojektowane genialnie. Tutaj najbardziej urzekła mnie Lisbeth - kobieta po przejściach, walcząca o bycie zaakceptowaną i wolną, a jednocześnie stale doświadczana przez życie. Niby takich bohaterek jest bez liku, a mimo to Lisbeth wydała mi się najbardziej ludzka. Pracująca dla agencji ochrony, szukająca tak naprawdę swego miejsca na ziemi, buntowniczka, jednak posiadająca uczucia, które łatwo zranić. Finał zaś to rasowy majstersztyk.


Czy komiks zachęcił mnie do sięgnięcia po książkowy pierwowzór? Owszem i z pewnością niedługo nadrobię tą literacką zaległość. Co prawda nie zostanę już pewnie niczym zaskoczony, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Do tego komiksu natomiast jeszcze będę wracać bo zwyczajnie warto. Nie gryzie się on z tym co wydano w 2012 roku, zatem fani "Millenium" być może też powinni sięgnąć po ten album. Z drugiej strony nie uważam aby była to dla nich pozycja obowiązkowa. Natomiast jeśli ktoś, tak jak ja, nie czytał jeszcze książki oraz ominął film lub serial to niech przeczyta pracę Runberga i Homs'a bo zwyczajnie warto. Jest to porządny kawał kryminału, który mimo kilku wad, potrafi wciągać i nie czuć po lekturze niedosytu. Z niecierpliwością czekam zatem na kolejne tomy tej serii, gdyż już teraz wiem, że będę się przy nich dobrze bawił.