1 września 2020

Jazz Maynard - czyli Tarantino do kwadratu

Jeśli Tarantino poszukuje inspiracji do swej twórczości lub zwyczajnie chciałby zekranizować jakiś komiks, to seria Jazz Maynard jest pisana z myślą o nim. Liczba trupów, przegiętych motywów i eksplozji czasem mnie przytłaczała. Sam wątek z muzyką w zasadzie tutaj nie istnieje. To komiks o dwóch przyjaciołach z Hiszpanii, którzy nie boją się zabijać i to w bardzo widowiskowy sposób.

Już pierwszy tom idealnie obrazował z czym mamy tutaj do czynienia. Tytułowy bohater, przebywający w USA gdzie pracuje jako muzyk, dostaje list od swojej siostry, którą pewna grupa uprowadziła i robi z niej prostytutkę. Scena niemal, jak z filmu "Uprowadzona", przy czym Liam Neeson to pełen taktu dżentelmen przy Maynardzie, który po prostu wchodzi do burdelu i wyżyna oponentów w pień. A to jedynie przedsmak tego co czekało czytelników w pierwszym albumie zbiorczym o podtytule "Trylogia barcelońska". Drugi album nosi podtytuł "Trylogia islandzka" i jest jeszcze bardziej krwawy, zwariowany oraz miejscami absurdalny. 

Wikingowie, walka na tle rasowym, zaginiony skarb, mordowanie kogo popadnie. To chleb powszedni w tym komiksie. Cholera, natrafimy tutaj nawet na scenę, gdzie wywala się z helikoptera jednego z antagonistów, po czym protagonista zrzuca mu rzeczony helikopter na głowę a sam odlatuje na skrzydłach... kruków. Tak. Ten komiks ma sporo takich dziwactw. Jednym to podpasuje, innym mniej, dokładnie tak samo jak z twórczością Tarantino. Osobiście mam do tego nieco sceptyczne podejście, ale podobnie jak na "Pulp Fiction" czy "Django" i przy "Jazz Maynard" bawiłem się świetnie. Oczywiście do czasu, bo na dłuższą metę taka stylistyka potrafi człowieka wymęczyć.

Warto jednak zaznaczyć, że pierwsza trylogia wypada o wiele lepiej od drugiej. Jest pełna krótkich retrospekcji, które umiejętnie uzupełniają nam scenariusz, potrafi w ciekawy sposób zaprezentować postacie oraz mimo krwawej otoczki, ma sens. W drugiej trylogii niestety ten ostatni punkt potrafił zgrzytać i logika kilka razy została potraktowana mocno po macoszemu. Rozumiem, że to komiks bardziej rozrywkowy niż kładący nacisk na realizm, ale mimo wszystko wydarzenia w Barcelonie są napisane sensowniej. Choć oczywiście nie brak tam scen ocierających się o absurd, jak choćby tajemniczy wojownicy, szatkujący przestępców katanami.

Podsumowując, serię warto przeczytać, jeśli kochamy twórczość Tarantino. Takie osoby raczej łatwo się w tym odnajdą, a ładna kreska oraz umiejętnie dobrana paleta kolorów, tylko umilą lekturę. W innym wypadku może być różnie, jednak przede wszystkim sięgając po ten komiks zapomnijcie, że jest w nim muzyka. Ten temat praktycznie nie istnieje i jest poruszony w obu trylogiach może z pięć razy. Do tego epizodycznie. "Jazz Maynard" to krwawa sieczka, gdzie gangsterzy tłuką się między sobą, a tytułowemu bohaterowi bliżej do Maxa Payne'a niż grajka z nocnego klubu, który skrywa mroczną naturę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz