9 lutego 2019

Głębia #1: Iluzja nadziei

Zasiadając do serii "Głębia", liczyłem na podwodne postapo z ciekawie przedstawionymi obrazkami zdewastowanej głębi, pełnej morskich potworów, mutantów i ruin. Wiecie, w tym temacie powstało już tyle rzeczy, że ciężko oczekiwać czegoś oryginalnego. Gorzej. Ciężko natrafić na coś co zapadnie w pamięci czytelnika. Wszelkiej maści komiksy i książki mocno wyeksploatowały ten temat, zaś gry oraz filmy dorzuciły swoje. Nie mówię, że nie ma nadal ciekawych opowieści w uniwersach postapo, ale gdy ktoś, tak jak ja, siedzi w tym dłuższy czas, to czuje przesyt. Zresztą jak ze wszystkim. Rick Remender stworzył zatem "Głębię", którą narysował Greg Tocchini, a pokolorowała Mariane Gusmao. Niestety scenarzysta zrobił, przynajmniej dla mnie, jeden mały błąd. Na samym wstępie w przedmowie, napisał, tu zacytuję:
"Chcieliśmy zrobić coś w gatunku science fiction, ale coś rzeczywiście wyjątkowego, innego niż wszystko co do tej pory wydaliśmy lub nawet czytaliśmy."
Niestety, w moich oczach, Remender zaliczył mocną glebę, choć piruet wykonał z gracją. Szkoda, że lądowanie mu nie wyszło.

OK, dlaczego już na wstępie tak narzekam? Cóż.... me oczy rani stwierdzenie o wyjątkowości "Głębi", bo to porządne, ale strasznie wtórne oraz miejscami nazbyt ckliwe dzieło. Nie twierdzę, że ta seria nie może się spodobać, że to dno i kilometr mułu, którego nie należy tykać nawet przerdzewiałym harpunem. To dobry komiks i.... tylko dobry. Przynajmniej od strony scenariusza, czy postaci. Wizualnie bowiem broni się naprawdę mocno, ale o tym napiszę za chwilę. Zacznijmy od tego co mnie zatem w tym komiksie naprawdę ubodło.

Powód dlaczego ludzkość opuściła powierzchnię i udała się w oceaniczne głębiny jest prosty, a nazywa się Słońce. Tak, to ta wizja Błękitnej Planety, gdzie nasza gwiazda robi jej kuku, co w odległej przyszłości naprawdę będzie miało miejsce. Nie da się odmienić losu Ziemi i za X milionów/miliardów lat (w zależności od teorii), przekształci się w Czerwonego Olbrzyma, który pochłonie naszą planetę. W praktyce nie będzie to już nikogo obchodzić, bo na długo nim to się stanie, życie na Ziemi przestanie istnieć. Zatem wybór tematu jest jak najbardziej ciekawy, co daje też spore pole do popisu. Wielokrotnie już przerabiałem ten rodzaj kataklizmu w różnych dziełach, zatem liczyłem na ciekawą wizję autora. Niestety jest ona bardzo.... płytka.


Co zatem mamy? Słoneczko grzeje coraz bardziej, ludzkość zwiała do wody, gdzie założyła ogromne, podwodne miasta zwane Kopułami, a powierzchnię zostawiła samej sobie. Wcześniej wysyłano sondy, mające na celu znaleźć nową, zdatną do zamieszkania, planetę, ale nic z tego nie wyszło. I tutaj zaczyna się poważny problem na poziomie scenariusza. Bowiem czytelnik nie poznaje w praktyce historii ludzkości. Wiemy że kilkudziesięciu tysięcy lat ludzie żyją w głębinach, na powierzchni nie da się żyć, bo.... po prostu nie da, zaś jakimś cudem promieniowanie słoneczne nie usmażyło satelitów i sond krążących na orbicie. Znaczy, ich elektronika szwankuje, ale z powodu zużycia. Taaaa..... strasznie to głupie. Po prostu głupie. W zasadzie są to jedyne informacje jakie mamy, bo o strukturach Kopuł, czy tego jak rozwinęło się życie w głębinach oceanów też nic nie ma. Scenarzysta po prostu zakłada, że czytelnik się domyśli. Zresztą logika często kuleje w tym uniwersum.

Główną bohaterką, jest pełna optymizmu Stel Caine. Harda blondyneczka, która pochodzi z arystokracji, tak jak jej mąż, i opracowuje plan opuszczenia planety, w czasach gdy już wszyscy się poddali. Ogólnie fatalizm pełną gębą. Tlenu i zapasów żywności zaczyna brakować (ale czemu, tego nie podano), nadzieja zgasła, piraci się rządzą, więc lepiej się zaćpać, rżnąć na potęgę i czekać na nieunikniony koniec. Dobra, kupuję taki pomysł. Szkoda tylko, że Stel zamiast bycia optymistką jak chciał autor, jest wkurzającą kobietą, która często nie myśli racjonalnie. Gdy w pierwszym rozdziale traci męża, a jej córki - Tajo oraz Della - i super-skafander padają łupem piratów, to kobieta w zasadzie nic nie robi przez 10 lat. Aby było weselej, scenarzysta nawet nie wysilił się, aby opisać jak wróciła do miasta, dlaczego się poddała i tak dalej. Walić to, czytelniku domyśl się sam. Dostajemy po prostu przeskok w czasie, a nasza bohaterka wyrusza z nową misją na powierzchnię, po to aby odnaleźć sondę, która ponoć odkryła zdatną do zamieszkania planetę.


Kobieta oczywiście wplątuje we wszystko swego syna Marika, policjanta-ćpuna, który nie ma dobrej reputacji. Nie chcę dalej spoilerować, zatem powiem tyle, że ich wyprawa nie tylko jest nudna, ale też decyzje jakie podejmują, czasem wręcz urągają logice. Dobra, wiem, czepiam się. To science fiction, postapo, nikt nie nakazuje scenarzyście trzymać się realiów, szczególnie, że czytelnik i tak nie za bardzo wie, jaka jest faktyczna historia ludzkości w tym uniwersum. Niemniej robienie z optymistki kretynki, to trochę za dużo. Co gorsza inne postacie też nie grzeszą rozsądkiem, zaś jakiekolwiek ciekawe elementy świata, w formie nowych gatunków, w tym rozumnych, zobrazowania świata piratów, czy rodzinnego miasta Stel, są pogrzebane w nudnej narracji.

Jedyne co, w moich oczach, ratuje ten komiks przed klęską jest rysunek. Naprawdę ładny, przykuwający uwagę i malowniczy. Głębiny morskie są różnorodne, tak samo okręty podwodne czy wielkie platformy-miasta. Do tego wspaniałe dobranie kolorów, bogate scenografie, sylwetki postaci, mutantów oraz maszyn. Całość buduje naprawdę świetny klimat oraz przykuwa uwagę czytelnika, choć mówię tutaj oczywiście tylko za siebie. Na pewno będę czytał dalej tą historię, bowiem jestem ciekaw wizji powierzchni, która zostanie ukazana dopiero w tomie trzecim. Ciekawi mnie też, jak rozwiąże się sytuacja z córkami Stel Caine oraz upragnionym ratunkiem rasy ludzkiej. Boję się tylko, że logika w każdym kolejnym tomie, będzie coraz bardziej sponiewierana.