Piotr Jasik, założycie i główny prowadzący kanał Game Troll TV, rzucił mi wyzwanie. Jeśli napisze recenzję dowolnej książki wydawnictwa Harlequin, to on zrobi stream z rozgrywek w Chińczyka. Zakład przyjąłem i mając wolną rękę ruszyłem po wybór lektury. Już same tytuły pokroju "Płonąca jaskinia" albo "Między niezależnością, a pożądaniem", mnie odstraszyły. Zacząłem więc szukać czegoś, co już na wstępie nie brzmi jak tanie porno. Poszedłem zatem do księgarni z tanią książką i otrzymałem, do tego za darmo, "Sukces Greka". Czytam opis i stwierdzam, że jest on zjadliwy. Nic wyszukanego, w zasadzie dość stereotypowa zapowiedź, o dwójce bogatych ludzi z przeszłością. Oczywiście młodych, bo jakżeby inaczej. Niestety pierwszy rozdział mnie zmrozi, a drugi zmusił do sięgnięcia po pierwszą z wielu butelek piwa. Czy "Sukces Greka" to złą lektura? Zaskoczę was, ale sam koncept fabularny jest świetny. Problem w tym, jak go przedstawia potencjalnej czytelniczce.
Na starcie informuję, że ten tekst nie będzie typową recenzją, a raczej streszczeniem "dzieła" Lucy Monroe. Czemu? Po pierwsze nie mam zamiaru nikogo narażać na to co sam przeżyłem. Po drugie pragnę pokazać, jak świetny materiał na książkę został pogrzebany żywcem. Sam param się amatorsko pisarstwem i nie ukrywam, że chętnie bym wykorzystał koncept "Sukcesu Greka" do napisania poważnego dramatu, gdyż tym mogła być ta książka. Zacznijmy zatem od początku, czyli głównych bohaterów. Ona ma na imię Eleanor, choć woli zdrobnienie Ellie, i jest córką bogatego armatora z Bostonu. Dziewczyna ma 24 lata, jest jedynaczką, a jej matka zmarła wydając ją na świat. Ojciec natomiast zawsze traktował ją jak przedmiot, nigdy nie okazując miłości i trzymając w złotej klatce. Wiecznie otoczona przez ochronę, służbę i ludzi, dla których znaczyła tyle co cenna statuetka ich szefa. Słowem, dziewczyna nie miała lekko, a po matce odziedziczyła bardzo wrażliwą oraz uczuciową naturę. Zatem gdy osiągnęła pełnoletność, robiła wszystko aby uniezależnić się finansowo od zaborczego ojca, co nie do końca jej wyszło. Żyła sama, pracowała w dziale publicznym, pomagając bezrobotnym znaleźć pracę oraz ukończyć szkolenia i była dobra w tym co robiła. Tatuś nadal jednak trzymał ją w klatce, choć tym razem znacznie większej. Kupił jej mieszkanie, które tak przerobił, że spokojnie mogłoby okazać się bunkrem na czas wojny, a w mieszkaniu obok zakwaterował swoich ochroniarzy. Słowem, niezły świr, dbający o swoją "inwestycję".
On, czyli tytułowy Grek imieniem Sandor Christofides, też jest bogaty i nie miał lekkiego dzieciństwa. Wywodzi się z dość przeciętnej, greckiej rodziny, niestety z nieprawego łoża. Jego matka miała raptem 16 lat gdy wydała go na świat, a jej kochanek wyparował. dziadek Sandora, bardzo honorowy i oddany tradycjom człowiek, nie wyrzucił córki z dzieckiem z domu, ale też okazał się bardzo surowym opiekunem. W samej wiosce natomiast rodzina Sandora została niemal dosłownie napiętnowana. Mimo że chłopak był zdolny, odnosił sukcesy i szybko zaczął pracować, chcąc zyskać aprobatę i miłość dziadka, ciągle spotykał się z szyderą. Kiedy dziadek zmarł, Sandor wraz z matką opuścili rodzinną Grecję, gdzie nie byli mile widziani i wyjechali do Ameryki. Tam Sandor w pełni rozwinął skrzydła, wykorzystując swój potencjał do zarabiania pieniędzy. Mając nieco ponad trzydzieści lat wszedł do klasy zamożnych Bostończyków, ale też jego serce zamieniło się w kamień. Nie umiał nikogo szczerze kochać, choć szanował matkę, zapewniał jej byt na, który zasługiwała i w interesach kierował się uczciwością.
Ta parka poznaje się przypadkiem na jednym z przyjęć, a po trzech miesiącach Sandor oświadcza się Ellie. W tym momencie zaczyna się książka i pierwsze spotkanie czytelnika z głównymi bohaterami. Niestety cały wyżej opisany potencjał postaci, ich dramatyczna przeszłość oraz obecnie obrany kurs w życiu, zostają momentalnie pogrzebane przez beznadziejne dialogi. Mamy tutaj wręcz powtórkę z "50 twarzy Greya", gdzie bohaterowie wysławiają się niczym ćwierćmózgi o skłonnościach do ADHD. Bardzo to boli, gdyż postacie, w przeciwieństwie do bohaterów wspomnianej książki, naprawdę są interesujący. Na dokładkę Sandor rozrywa oświadczyny w sposób tragiczny, wywalając kawę na ławę. Mówi swej wybrance, że wybrał ja z rozsądku (OK, to jestem wstanie strawić), po czym dorzuca, że wie o niej wszystko, bo kazał ją śledzić prywatnej agencji detektywistycznej od momentu ich pierwszego spotkania. Każda normalna kobieta uciekłaby wtedy z wrzaskiem, ale nie Ellie, która oburza się na swego kochanka, ale ostatecznie każe mu udowodnić, że ją kocha i zaciąga go do łóżka. Pomijam już chrzanienie przez bity rozdział o dziewictwie, bo to nie ma za grosz sensu.
W tym momencie przechodzimy do scen seksu, które są.... serio, nawet nie wiem jak to nazwać. Już same rozważania intymne, kotłujące się w głowie głównej bohaterki były niezwykle słabe. Nie nazwałbym tego nawet prostackim porno, a raczej czymś na kształt delirki. Niestety to nie jest żart. Natomiast gdy nasza parka przechodzi do czynów, to na mojej twarzy zaczynał gościć grymas niedowierzania. Nie umiem sobie wyobrazić osoby, którą podniecałyby te opisy. Podam przykład. Ellie leży ubrana na łóżku, rozpalona do białości. Z szacunku do was, pominę opis jej przemyśleń. Sandor stoi przed nią nagi, jak go Pan Bóg Stworzył, prezentując swoje atuty. Widząc pożądanie swej kochanki, rzuca tekstem "Patrzysz na mnie jak na węża gotowego do ataku". Na co Ellie odpowiada "Nie, jak na sadzonkę gotową do wsadzenie w glebę".
Takich cudów jest w tym dziele sporo. Autentycznie nie ogarniam, jak kobiety mogą sięgać po tego typu lekturę. W filmach porno są sensowniejsze dialogi. Kurde, przy tym nawet chamskie powiedzonko dresa "Środa dzień loda", brzmi poetycko. To wszystko jeszcze bardziej kontrastuje z fabułą w drugiej połowie książki, mającej rewelacyjnie pomyślany twist. Ellie wyjeżdża bowiem do Barcelony na tydzień, aby przemyśleć propozycję oświadczyn Sandora. Gubi przy tym ochronę i oddaje się spokojowi nadmorskiego miasteczka, gdzie się zaszyła. Oczywiście psy jej ojca w końcu ja znajdują, tak samo jak ludzie jej kochanka. W tym momencie mamy naprawdę interesującą sytuację. Sandor otrzymuje bowiem zdjęcia gdzie Ellie spędziła noc z jakimś bogatym playboyem. Gdy dziewczyna wraca, oskarża ją o zdradę i zrywa oświadczyny, wyjawiając prawdę, że zawarł je tylko dla tego aby dopiąć biznes z jej ojcem. Zresztą sam tatuś wysunął tą propozycję. Okazuje się, że detektyw się pomylił i nie sfotografował Ellie, a jej siostrę bliźniaczkę, która została porwana ze szpitala w dniu jej narodzin. W tym momencie tworzy się nam ciekaw sytuacja, bowiem zaczyna wychodzić na jaw czemu tatuś głównej bohaterki zachowuje się jak kawał sukinsyna, zaś ona traci grunt pod nogami.
Niestety ponownie cały potencjał zwrotu akcji i nowego motywu zostaje zmarnowany już po 3 stronach. Pomijam już "konwersację" pomiędzy Sandorem i Ellie, ale to co dzieje się potem, w poszukiwaniu zaginionej siostry i relacji z ojcem, po prostu poraża głupotą. Samo spotkanie z przybraną matką bliźniaczki, jej porywaczką, oraz powód czemu dopuściła się przestępstwa, jest jedyną wartą uwagi sceną, choć i tak nieco źle rozłożona w czasie, jeśli idzie o wydarzenia. Niemniej robi wrażenie i daje do myślenia. Gdyby całość nie była oprawiona w ramy kiczu oraz nonsensu, to wyciskałaby łzy z oczu. Oczywiście zaraz potem całość rozwalają kretyńskie dialogi głównych postaci i przesłodzony do porzygu finał.
Nie wierzę, że to piszę, ale "Sukces Greka" mógł być naprawdę świetną książką. Połączeniem dramatu obyczajowego z romansem oraz lekką domieszką komedii. Koncept fabularny jest świetnie pomyślany, ale sam styl autorki, zachowanie postaci oraz żenujące wręcz opisy intymnych marzeń oraz uniesień, brutalnie gwałcą pierwotny zamysł. Nie chcę wyjść na szowinistyczna świnię, ale nie umiem pojąć, jak kobiety mogą sięgać po takie wypociny. Serce mi się kraje na samą myśl, co tutaj zmarnowano i w jaki sposób. Dlatego nikomu nie życzę obcowania z tego typu lekturą, a ja sam pewnie w przyszłości nie podejmę już takie wyzwania.