Z przygodami Binio Billa nie miałem styczności, przez ponad 20 lat. Jerzy Wróblewski stworzył tą postać w 1980 roku, dla gazetki harcerskiej "Świat młodych". Większość jego przygód, poza ostatnimi dwoma, została właśnie tam opublikowana po raz pierwszy. Niestety przedwczesna śmierć tego wielkiego rysownika, sprawiła, że ten western z czasem popadł w niepamięć. Sam Wróblewski był wielkim miłośnikiem tego gatunku, zarówno jeśli idzie o film, jak i literaturę. Potwierdza to zresztą wiele osób, w tym jego własna siostra Maria Patyk. "Rio Klawo" było pierwszą przygodą, w której poznaliśmy tytułowego bohatera. Szemrane miejsce na Dzikim Zachodzie, gdzie występek stanowił prawo. W prezentowanym tutaj albumie, znajdziemy trzy przygody, które ukazały się pierwotnie w "Świecie młodych w latach 1980-1988. Są to Rio Klawo, Na szlaku bezprawia oraz Binio Bill kontra trojaczki Benneta. Sprawdźmy jak radzą sobie te historie dzisiaj.
Być może wielu zdziwi, że protoplastą głównego bohatera nie był Lucky Luke, choć z czasem było coraz więcej nawiązań do tej serii. Sam pomysł zrodził się dzięki historii "Huczące colty", która w 1968 roku została opublikowana w magazynie "Dookoła Świata". Opisywała ona losy szeryfa imieniem Dan, który ścigał zbira co odważył się porwać narzeczoną stróża prawa. To własnie dan stał się pierwowzorem, na podstawie którego Wróblewski stworzył swojego szeryfa Binio Billa, a konkretniej Zbigniewa Bileckiego. Samotnego kowboja przemierzającego dziki Zachód na swym wiernym rumaku Cyklonie. Przyjął on jednak prostsze do wypowiedzenia przez Amerykanów imię i nazwisko, bowiem polskie sprawiało wiele trudności. Takich smaczków mamy w całym komiksie sporo i trzeba przyznać, że nadal dobrze one wypadają.
Mimo wszystko, chyba wyrosłem z tego komiksu. Czytało mi się go nieźle, kilka gagów potrafiło rozśmieszyć, ale mimo to, jakoś ten czar z dzieciństwa nie wrócił. Zupełnie inaczej sprawa wyglądała kiedy sięgnąłem po "Figurki z Tilos", "Legendy wyspy labiryntu", czy "Herman Cortes i podbój Meksyku". Te komiksy mam już mocno zjechane, wszak pochodzą z szkolnej biblioteki (nabyte legalnie) i budzą we mnie większe emocje. Owszem, to zupełnie inny gatunek, ale prawda jest taka, że do wyżej wymienionych tytułów nadal chcę wracać. w przypadku Binio Billa, po prostu ten czar prysł. Wolę tutaj wznawianego obecnie Lucky Luke'a. Z drugiej strony chętnie podsunąłbym komiks mojemu siostrzeńcowi. Jest młody, nie zna tych komiksów, a stare wydanie Smerfów mocno go wciągnęło. Być może to jest właśnie dzisiaj najlepszy odbiorca dla tych komiksów.
Na potwierdzenie tych słów, niech będzie wpadający w oko rysunek. Prezentuje się naprawdę świetnie, nic się nie postarzał i ma swój unikalny klimat. Dokładnie tak samo jak wiele innych, słynnych serii. To jest nadal bardzo udana kreska, zapadająca w pamięci na długo i ściśle wiążąca się z stylem Jerzego Wróblewskiego. Ciężka zresztą ją pomylić z jakąś inną, co tylko ja wyróżnia na tle konkurencji. Przygody Binio Billa nadal maja swój urok, co doceni chyba głównie młodszy odbiorca, albo osoby wspominające z sentymentem lata 80-te XX wieku. Dobrze że wznowiono wydanie tej serii, bowiem warto o niej przypomnieć młodemu pokoleniu. Może odniesie taki sam sukces, jak za mojego dzieciństwa.
Być może wielu zdziwi, że protoplastą głównego bohatera nie był Lucky Luke, choć z czasem było coraz więcej nawiązań do tej serii. Sam pomysł zrodził się dzięki historii "Huczące colty", która w 1968 roku została opublikowana w magazynie "Dookoła Świata". Opisywała ona losy szeryfa imieniem Dan, który ścigał zbira co odważył się porwać narzeczoną stróża prawa. To własnie dan stał się pierwowzorem, na podstawie którego Wróblewski stworzył swojego szeryfa Binio Billa, a konkretniej Zbigniewa Bileckiego. Samotnego kowboja przemierzającego dziki Zachód na swym wiernym rumaku Cyklonie. Przyjął on jednak prostsze do wypowiedzenia przez Amerykanów imię i nazwisko, bowiem polskie sprawiało wiele trudności. Takich smaczków mamy w całym komiksie sporo i trzeba przyznać, że nadal dobrze one wypadają.
Mimo wszystko, chyba wyrosłem z tego komiksu. Czytało mi się go nieźle, kilka gagów potrafiło rozśmieszyć, ale mimo to, jakoś ten czar z dzieciństwa nie wrócił. Zupełnie inaczej sprawa wyglądała kiedy sięgnąłem po "Figurki z Tilos", "Legendy wyspy labiryntu", czy "Herman Cortes i podbój Meksyku". Te komiksy mam już mocno zjechane, wszak pochodzą z szkolnej biblioteki (nabyte legalnie) i budzą we mnie większe emocje. Owszem, to zupełnie inny gatunek, ale prawda jest taka, że do wyżej wymienionych tytułów nadal chcę wracać. w przypadku Binio Billa, po prostu ten czar prysł. Wolę tutaj wznawianego obecnie Lucky Luke'a. Z drugiej strony chętnie podsunąłbym komiks mojemu siostrzeńcowi. Jest młody, nie zna tych komiksów, a stare wydanie Smerfów mocno go wciągnęło. Być może to jest właśnie dzisiaj najlepszy odbiorca dla tych komiksów.
Na potwierdzenie tych słów, niech będzie wpadający w oko rysunek. Prezentuje się naprawdę świetnie, nic się nie postarzał i ma swój unikalny klimat. Dokładnie tak samo jak wiele innych, słynnych serii. To jest nadal bardzo udana kreska, zapadająca w pamięci na długo i ściśle wiążąca się z stylem Jerzego Wróblewskiego. Ciężka zresztą ją pomylić z jakąś inną, co tylko ja wyróżnia na tle konkurencji. Przygody Binio Billa nadal maja swój urok, co doceni chyba głównie młodszy odbiorca, albo osoby wspominające z sentymentem lata 80-te XX wieku. Dobrze że wznowiono wydanie tej serii, bowiem warto o niej przypomnieć młodemu pokoleniu. Może odniesie taki sam sukces, jak za mojego dzieciństwa.