15 lat po premierze "Ucieczki z Nowego Jorku", John Carpenter dał światu kolejną część. "Ucieczkę z Los Angeles". Ponownie w głównej roli pojawił się Kurt Russell, zapowiedzi mówiły o wielkim powrocie Snake'a, a publiczność czekała na porządną kontynuację. Szczególnie, że budżet filmu wynosił aż 50 milionów dolarów, co nawet dzisiaj jest sporą sumą. W 1996 roku, było jednak znacznie większą, niż może się wydawać większości kinomaniakom. Niestety produkcję czekała klęska, co zwiastowały już pierwsze minuty filmu. Ostatecznie Carpenter i Russell ponieśli spektakularną porażkę, choć nie przełoży się to, na ich szczęście, na dalszy rozwój kariery. Co prawda w przypadku reżysera, zaczęła się jego słaba passa, bowiem w 1998 dał nam niezbyt udane "Wampiry", a w 2001 tragiczne "Duchy Marsa", tak Russell zdołał wykorzystać swój talent i pokazać, że jedna porażka go nie skreśla. Warto jednak powiedzieć sobie dzisiaj, dlaczego "Ucieczka z Los Angeles", mimo swego potencjału, okazała się tak spektakularna klęską.
Naszą listę grzechów, niestety ciężkich, zacznijmy od warstwy technicznej. Ta, mówiąc delikatnie, jest bardzo słaba. Makiety i scenografię w wielu miejscach zastąpiono, bardzo nieudolnie zrobionymi efektami generowanymi komputerowo. Nawet jak na rok 1996 wyglądały one przerażająco tandetnie. Aż dziw bierze, że ten film miał tak ogromny budżet. Już pierwsze sceny trzęsienia ziemi w Los Angeles wypadają źle, a potem jest tylko gorzej. Absurdalnie wyglądacie tsunami, kiczowata łódź podwodna czy śmigłowce, albo kompletnie skopana scenografia zniszczonego miasta. Przypomnijmy, że w pierwszej części Carpenter wypożyczył od Gwardii narodowej śmigłowce, wraz z pilotami i załogą, na potrzeby nakręcenia kilku scen, oraz zakupił za blisko 8 tysięcy dolarów, wrak samolotu, który służył za scenografię rozbitego Air Force One. Tutaj, przy dziewięciokrotnie wyższym budżecie, możemy zapomnieć o tego rodzaju zagrywkach, bo kasa poszła w dużej części na "komputerowe fajerwerki", rodem z stajni Asylum.
Niestety wcale nie lepiej jest na polu kostiumów. Mamy kilka smaczków, jak np. strój Snake'a z początku filmu. Nosi on dokładnie taki sam, jak w "Ucieczce z Nowego Jorku". Co więcej, aktor ma na sobie dokładnie tą samą kurtkę co 15 lat wcześniej, bowiem zachował ją dla siebie poza kończeniu zdjęć pierwszej części serii. Jego nowy strój jest naprawdę fajny, mocno różniący się od tego czym dysponował wcześniej. Zresztą całe wyposażenie głównego bohatera zostało zmienione, co nie zawsze wychodzi na plus. Co z tego, jeśli sporo innych kostiumów, jest po prostu słaba. W "Ucieczce z Nowego Jorku" widz dostał prawdziwy obraz apokalipsy. Wariatów, ludzi starających się wieść normalne życie, czy przywódców odzianych tak aby budzić respekt pośród motłochu. Tu tego nie ma. Mamy futurystyczne, tandetne prostytutki, smarkaterię ubraną niby na stereotypowych gangsterów, jakiś zakon i bojówkarzy, nieudolnie próbujących zagrać miks falloutowo, madmaksowej rebelii z Kuby. W ostatecznym rozrachunku wypada to słabo.
Kolejny cios idzie w scenariusz oraz same postacie. Po pierwsze czuć chamską kalkę z "Nowego Jorku". W praktyce, poza kilkoma różnicami, jak naturalny kataklizm zamieniający Los Angeles w wyspę, mamy kopię. Znów miasto-wiezienie, znów bilet w jedną stronę, znów rodzina prezydenta (tym razem córeczka-buntowniczka), znów bohater zmuszony do podjęcia się samobójczej misji. Niestety zrobiono to dużo gorzej, przez co w wielu miejscach fabuła wlecze się i bije widza po oczach kretynizmami. Serio, poziom absurdu przekracza tutaj czasem wszelkie granice i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest to pastisz "Ucieczki z Nowego Jorku". Kilka razy nawet Snake wręcz szydzi z tego faktu, mówiąc że ma Deja Vu.
Niestety tylko jego postać jest jako tako napisana z sensem. Reszta to kanał, a co ciekawszych bohaterów czy bohaterki, uśmierca się lub usuwa z ekranu, nim zdążą pokazać pełnię potencjału. Ma to miejsce wielokrotnie i ten zabieg strasznie frustruje. Szczególnie wobec Taslimy, handlarki bronią, oraz Pipeline'a, pozytywnie zwariowanego surfera. Pierwsza postać pojawia się na chwile w środku filmu. Zaczyna ciekawie się rozkręcać, budować pewną nutę klimatu, w odniesieniu do "Nowego Jorku" i nagle... ginie. Jednak nie ginie w jakimś ważnym momencie. Po prostu ginie. Zastrzelona jak pies na ulicy, nie wnosząc tym samym absolutnie niczego do fabuły, bo dwie minuty później widz kompletnie zapomina, ze ta bohaterka istniała. Z Pipelinem jest inaczej. Pojawia się on kilka razy i za każdym razem jego wątek zostaje zwyczajnie urwany. Gdy już myślimy, że w końcu coś ciekawego będzie miejsce, to tak się nie dzieje i zapominamy o istnieniu tego bohatera. Niestety takich bohaterów jest więcej, co przeraźliwie drażni.
Sami antagoniści, również zostali beznadziejnie napisani. Zarówno prezydent, jego córka oraz przywódca ruchu antyrządowego, to ćwoki. Tak, dobrze czytacie - ćwoki. Jest to najlepsze określenie dla tych postaci. Są nudni, głupi i nieśmieszni w scenach, które chyba miału być humorystyczne. Podobnie zresztą jest z Eddiem, granym przez Steve'a Buscemi. Cały potencjał tego bohatera, swoistego cwaniaczka pracującego na dwa fronty, został kompletnie zmarnowany. aktor stara się jak może i jego praca jest bez zarzutu, ale co z tego, skoro scenariusz robi z niego idiotę. Zresztą mamy tak z wieloma postaciami. Na dokładkę dochodzą beznadziejne popisy pirotechniczne, totalnie wyssane z palca, bijące głupotą po oczach sceny batalistyczne oraz kiepska scenografia. W rezultacie dobija to i tak już dość słaby film.
Aż dziw bierze, że przy takim budżecie i talencie oraz podstawie zbudowanej przez "Ucieczkę z Nowego Jorku", Carpenter stworzył swoistego potworka. "Ucieczka z Los Angeles" jest nudna, kiepsko wyreżyserowana i napisana, do tego oprawiona masą chałtury w postaci efektów specjalnych. To po prostu zły film, nawet jeśli nie znamy pierwszej części. Nieudana parodia, nieudany film akcji, nieudana kontynuacja. Lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby ten potworek nigdy nie powstał. Dziwne, że Carpenter go spłodził, pamiętając, że rok wcześniej dał publice naprawdę dobrą oraz dopracowaną technicznie "Wioskę przeklętych". Dziś nie warto wracać do "Ucieczki z Los Angeles" i najlepiej zapomnieć, że Kurt Russell oraz John Carpenter tak zniszczyli świetną postać Snake'a Pilssena.
Naszą listę grzechów, niestety ciężkich, zacznijmy od warstwy technicznej. Ta, mówiąc delikatnie, jest bardzo słaba. Makiety i scenografię w wielu miejscach zastąpiono, bardzo nieudolnie zrobionymi efektami generowanymi komputerowo. Nawet jak na rok 1996 wyglądały one przerażająco tandetnie. Aż dziw bierze, że ten film miał tak ogromny budżet. Już pierwsze sceny trzęsienia ziemi w Los Angeles wypadają źle, a potem jest tylko gorzej. Absurdalnie wyglądacie tsunami, kiczowata łódź podwodna czy śmigłowce, albo kompletnie skopana scenografia zniszczonego miasta. Przypomnijmy, że w pierwszej części Carpenter wypożyczył od Gwardii narodowej śmigłowce, wraz z pilotami i załogą, na potrzeby nakręcenia kilku scen, oraz zakupił za blisko 8 tysięcy dolarów, wrak samolotu, który służył za scenografię rozbitego Air Force One. Tutaj, przy dziewięciokrotnie wyższym budżecie, możemy zapomnieć o tego rodzaju zagrywkach, bo kasa poszła w dużej części na "komputerowe fajerwerki", rodem z stajni Asylum.
Niestety wcale nie lepiej jest na polu kostiumów. Mamy kilka smaczków, jak np. strój Snake'a z początku filmu. Nosi on dokładnie taki sam, jak w "Ucieczce z Nowego Jorku". Co więcej, aktor ma na sobie dokładnie tą samą kurtkę co 15 lat wcześniej, bowiem zachował ją dla siebie poza kończeniu zdjęć pierwszej części serii. Jego nowy strój jest naprawdę fajny, mocno różniący się od tego czym dysponował wcześniej. Zresztą całe wyposażenie głównego bohatera zostało zmienione, co nie zawsze wychodzi na plus. Co z tego, jeśli sporo innych kostiumów, jest po prostu słaba. W "Ucieczce z Nowego Jorku" widz dostał prawdziwy obraz apokalipsy. Wariatów, ludzi starających się wieść normalne życie, czy przywódców odzianych tak aby budzić respekt pośród motłochu. Tu tego nie ma. Mamy futurystyczne, tandetne prostytutki, smarkaterię ubraną niby na stereotypowych gangsterów, jakiś zakon i bojówkarzy, nieudolnie próbujących zagrać miks falloutowo, madmaksowej rebelii z Kuby. W ostatecznym rozrachunku wypada to słabo.
Kolejny cios idzie w scenariusz oraz same postacie. Po pierwsze czuć chamską kalkę z "Nowego Jorku". W praktyce, poza kilkoma różnicami, jak naturalny kataklizm zamieniający Los Angeles w wyspę, mamy kopię. Znów miasto-wiezienie, znów bilet w jedną stronę, znów rodzina prezydenta (tym razem córeczka-buntowniczka), znów bohater zmuszony do podjęcia się samobójczej misji. Niestety zrobiono to dużo gorzej, przez co w wielu miejscach fabuła wlecze się i bije widza po oczach kretynizmami. Serio, poziom absurdu przekracza tutaj czasem wszelkie granice i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest to pastisz "Ucieczki z Nowego Jorku". Kilka razy nawet Snake wręcz szydzi z tego faktu, mówiąc że ma Deja Vu.
Niestety tylko jego postać jest jako tako napisana z sensem. Reszta to kanał, a co ciekawszych bohaterów czy bohaterki, uśmierca się lub usuwa z ekranu, nim zdążą pokazać pełnię potencjału. Ma to miejsce wielokrotnie i ten zabieg strasznie frustruje. Szczególnie wobec Taslimy, handlarki bronią, oraz Pipeline'a, pozytywnie zwariowanego surfera. Pierwsza postać pojawia się na chwile w środku filmu. Zaczyna ciekawie się rozkręcać, budować pewną nutę klimatu, w odniesieniu do "Nowego Jorku" i nagle... ginie. Jednak nie ginie w jakimś ważnym momencie. Po prostu ginie. Zastrzelona jak pies na ulicy, nie wnosząc tym samym absolutnie niczego do fabuły, bo dwie minuty później widz kompletnie zapomina, ze ta bohaterka istniała. Z Pipelinem jest inaczej. Pojawia się on kilka razy i za każdym razem jego wątek zostaje zwyczajnie urwany. Gdy już myślimy, że w końcu coś ciekawego będzie miejsce, to tak się nie dzieje i zapominamy o istnieniu tego bohatera. Niestety takich bohaterów jest więcej, co przeraźliwie drażni.
Sami antagoniści, również zostali beznadziejnie napisani. Zarówno prezydent, jego córka oraz przywódca ruchu antyrządowego, to ćwoki. Tak, dobrze czytacie - ćwoki. Jest to najlepsze określenie dla tych postaci. Są nudni, głupi i nieśmieszni w scenach, które chyba miału być humorystyczne. Podobnie zresztą jest z Eddiem, granym przez Steve'a Buscemi. Cały potencjał tego bohatera, swoistego cwaniaczka pracującego na dwa fronty, został kompletnie zmarnowany. aktor stara się jak może i jego praca jest bez zarzutu, ale co z tego, skoro scenariusz robi z niego idiotę. Zresztą mamy tak z wieloma postaciami. Na dokładkę dochodzą beznadziejne popisy pirotechniczne, totalnie wyssane z palca, bijące głupotą po oczach sceny batalistyczne oraz kiepska scenografia. W rezultacie dobija to i tak już dość słaby film.
Aż dziw bierze, że przy takim budżecie i talencie oraz podstawie zbudowanej przez "Ucieczkę z Nowego Jorku", Carpenter stworzył swoistego potworka. "Ucieczka z Los Angeles" jest nudna, kiepsko wyreżyserowana i napisana, do tego oprawiona masą chałtury w postaci efektów specjalnych. To po prostu zły film, nawet jeśli nie znamy pierwszej części. Nieudana parodia, nieudany film akcji, nieudana kontynuacja. Lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby ten potworek nigdy nie powstał. Dziwne, że Carpenter go spłodził, pamiętając, że rok wcześniej dał publice naprawdę dobrą oraz dopracowaną technicznie "Wioskę przeklętych". Dziś nie warto wracać do "Ucieczki z Los Angeles" i najlepiej zapomnieć, że Kurt Russell oraz John Carpenter tak zniszczyli świetną postać Snake'a Pilssena.