1 grudnia 2017

Filmowy Piątek: Gwiezdne wrota

Roland Emmerich od lat przestał mnie bawić swoimi produkcjami. Nie jestem chyba osamotniony w tym twierdzeniu, bo produkcje takie jak "2012", "10.000 B.C." czy "Dzień Niepodległości: Odrodzenie", spotkały się z miażdżącą krytyką. Co prawda w miarę wyszedł mu "Świat w płomieniach", ale filmowi nadal daleko do produkcji tego reżysera z lat 90-tych XX wieku. Kiedy spojrzymy na "Księżyc 44", pierwszy "Dzień Niepodległości", "Uniwersalnego żołnierza", czy nawet mocno skrytykowany przez fanów, ale nadal lubianą "Godzillę" (albo też Zillę, jak przyjęło się w żargonie), to obecny spadek formy tego reżysera jest aż nazbyt widoczny. Pomijam tu celowo fenomenalnego "Patriotę" oraz udane "Pojutrze", gdyż te filmy powstały już w XXI wieku. Jednak w całym natłoku tych wspomnień jest produkcja Emmericha, która odcisnęła bardzo istotny znak w karierze Kurta Russella. Mowa oczywiście o "Gwiezdnych wrotach" z 1994 roku, które w 1997 doczekały się naprawdę udanego serialu. O nim jednak napisze później, natomiast w tym materiale skupmy się na filmie, który zrodził legendę Gwiezdnych wrót.

Zacznijmy od informacji, która może nie być znana, nawet wielkim fanom tego filmu, jak i serialu. Otóż po premierze "Stargate" Emmerich oraz Dean Devlin, odpowiedzialni za scenariusz do filmu, zostali pozwani przez pewnego egiptologa. Oskarżył on bowiem twórców o kradzież jego scenariusza, który wysłał Emmerichowi 10 lat wcześniej. Faktycznie tak było, a różnice pomiędzy maszynopisem, a scenariuszem filmu okazały się minimalne. Sprawa jednak nie wypłynęła na wierzch, a całość skończyła się w sądzie porozumieniem obu stron. Łatwo zatem sobie dopisać resztę, gdy sprawdzi się ile "Stargate" zarobił. Nie były to jednak jedyne perturbacje związane z całym filmem.


Nim przystąpiono w ogóle do zdjęć, Jaye Davidson, nie chcący grać roli Ra, gdyż uważał całą produkcję za śmieszną, ustawił swoją gaże na 1 milion dolarów. Myślał tym samym, że studio z niego zrezygnuje, a aktor bardzo się cenił po sukcesie jakie odniósł dzięki "Grze pozorów" z 1992 roku. Ku jego rozczarowaniu studio zaakceptowało żądania młodego aktora, który chcąc nie chcąc wcielił się w postać Boga Słońca, głównego antagonisty w filmie. Mimo niechęci do reżysera, Davidson wywiązał się z swej pracy należycie i zagrał naprawdę dobrze, choć jego rola nie należała do długich. Mimo takich problemów, "Stargate" zarobił sporo. Przy zyskach z kin w granicy 200 milionów dolarów, wydatek rzędu 55 milionów nie wydaje się zbytnio boleć.

Kolejne części z udziałem Emmericha i Devlina, jednak już nie powstały. Coś co studio MGM początkowo planowało jako trylogię, ostatecznie zamieniło się w 1997 w serial, z pilotowym odcinkiem zatytułowanym "Gwiezdne wrota : dzieci Bogów". O nim jednak napiszę szerzej w następnym materiale, bowiem warto skupić się na dokonaniach zespołu Emmericha. Pomimo strasznego podziału krytyków filmowych odnośnie samej fabuły, większość chwaliła film za dwie rzeczy - efekty specjalne oraz grę aktorską. Trzeba przyznać, że nie ma się czemu dziwić, ponieważ nawet dziś "Gwiezdne wrota" prezentują bardzo wysoki poziom". Nie tylko jako kino czysto przygodowe, ale w ogóle jako film.


Olbrzymia zasługa w tym Kurta Russella, wcielającego się w postać pułkownika O'Neila, Jamesa Spandera grającego młodego naukowca Daniela Jacksona i Mili Avital, która zagrała Sha'uri, młodą dziewczynę z innego świata. To ta trójka stałą się motorem napędowym, który w ruch wprawił Ra w osobie Davidsona i tytułowe Gwiezdne wrota. Każde z wyżej wymienionych aktorów zagrało wyśmienicie, wkładając multum wysiłku w swoje role. Russell pokazał żołnierza, który stracił sens życia po tym jak jego syn zginął bawiąc się bronią ojca. Nie zależy mu na swoim życiu, ale nie ma zamiaru poświęcać innych. Jest inteligentny, stanowczy i zdyscyplinowany, ale potrafi też pokazać pazur ironii. Spander miał natomiast do zagrania zupełnie innego bohatera. Młodego mężczyznę, geniusza w swej dziedzinie, który wyśmiany na uczelni podejmuje w ciemno pracę dla wojska. jest pełen ideałów i gdy trafia do obcego świata, połączonego z Ziemią za pomocą Gwiezdnych wrót, pragnie go zbadać. Jest niestety trochę naiwny, przez co nieraz dostaje od życia po dupsku, ale nie na tyle głupi, aby samemu pakować się na oślep w kłopoty. Wisienką na torcie jest właśnie Mili Avital, izraelicka aktorka, o przecudnych rysach twarzy, wcielająca się w młodziutką córkę wodza lokalnej społeczności, na planecie gdzie przybył zespół O'Neila. Z pozoru przerażona i spłoszona, okazuje się być osobą wykształconą, potrafiącą wykazać się odwagą i pragnącą wolności. Doprawiwszy to wszystko osobą Ra, który tutaj jest "Bogiem" w pełni śmiertelnym, otrzymujemy rewelacyjne przedstawienie.


Nie inaczej jest na polu technicznym. Makiety, kostiumy, scenografie czy efekty wygenerowanych komputerowo statków kosmicznych. Szczególnie okręt Ra robi wrażenie, nawet dziś, mimo tak ogromnego skoku technologicznego. Dla mnie jednak najbardziej liczą się w tym filmie wyśmienite kostiumy, szczególnie żołnierzy Boga Słońca, oraz rewelacyjnie skonstruowana replika świątyni pod piramidą i miasto górników na obcej planecie. Robi to wrażenie, szczególnie jak na kino czysto przygodowe. Dodawszy do tego świetny pomysł na scenę otwarcie wrót i naprawdę cudowną oprawę muzyczną, zyskujemy film ponadczasowy. Nie ma szans aby kiedykolwiek się zestarzał, choć nie jest to kino z najwyższej półki swoich czasów.

"Gwiezdne wrota" są dziś potężną marką, mocno rozbudowana przez serial telewizyjny, który w 2007 doczekał się ostatecznego finału. Co prawda w latach 2009-2011 pojawił się kolejny, ale ostatecznie to uniwersum zdaje się być fabularnie zamknięte. Emmerich i Devlin nie przyłożyli jednak już do tego ręki. Po zakończeniu prac nad pierwszym filmem zajęli się innymi projektami, a serial im się nie spodobał. Podzieliło to nawet środowisko fanów, z których jedni uznają sam serial, a inni tylko film Emmericha. W mojej opinii warto znać całość, bo w obu wypadkach mamy do czynienia z naprawdę dobrą fabułą oraz przygodą.