Lubię uniwersum Star Wars choć nigdy nie byłem jego zagorzałym fanem. Nie przeszkadzają mi też idiotyzmy logiczne, łamanie praw fizyki i ogólna dziecinada w zachowaniu bohaterów podczas podejmowania kluczowych decyzji. Zawsze traktowałem filmową serię Gwiezdnych Wojen jako lekkie, familijne kino przygodowe o odległej galaktyce i jej herosach. Z komiksami osadzonymi w tym uniwersum bywało jednak różnie. Część jest poważna inne nie, ale większość jakie przeczytałem utrzymuje poprawną formę. Nie mogę tego powiedzieć o "Ostatnim locie gwiezdnego niszczyciela", gdzie poziom absurdu jest zbyt przeraźliwy. Owszem, całość wypada efektownie i zapewne gdyby to zekranizować mielibyśmy widowiskową bitwę kosmiczną, jednak scenariusz to czysta kpina.
Już sam plan kradzieży gwiezdnego niszczyciela jest poroniony, a wdrożenie go w życie jeszcze gorsze. Serio. Jakby całość działa się w dowolnej grze pokroju "Freespace" to Rebelianci zostaliby wybici nim zdążyliby pierdnąć. Jaki przyświecał im cel? Otóż jedna z planet, która sympatyzuje z Rebelią i znacząco jej w przeszłości pomogła, jest obecnie otoczona blokadą Imperium. W efekcie tego ludność planety głoduje (co już jest podejrzane, ale dobra), nic nie może przybyć z zewnątrz ani opuścić tego miejsca, a Imperium założyło bazy księżycowe na naturalnych satelitach planety i stale patroluje okolicę. Jak zatem Rebelianci, a konkretniej księżniczka Leia i Luck Skywalker, postanawiają im pomóc? Kradnąc gwiezdny niszczyciel, obsadzając go szkieletową załogą, przebić się taranem przez blokadę po to aby... zrzucić zaopatrzenie na oblężoną planetę. Gdy to przeczytałem, po prostu padłem. Jednak nie to jest najgorsze, a sposób wykonania całego planu.
Naprawdę nie wiem od czego zacząć listę totalnych absurdów jakie mają miejsce na tym polu. Jest tego tyle, że aż ciężko wybrać co boli najbardziej. Może niech to będzie szczeniacka relacja pomiędzy Hanem Solo a Leią. Zdaję sobie sprawę co scenarzysta chciał pokazać, ale mu to kompletnie nie wyszło. Utarczki słowne pomiędzy tą dwójką zamiast przypominać parę zakochanych w sobie osób bojących się do tego przyznać, sprowadzają się do językowych idiotyzmów na poziomie mało rozgarniętej grupki dzieci z podstawówki. Już sam spór o to kto ma dowodzić niszczycielem jest nakreślony tak... debilnie, że woła o pomstę do nieba. Do tego plan księżniczki majacy na celu pozyskanie okrętu Imperium to chyba jeden z najgłupszych pomysłów z świata Star Wars o jakim czytałem. Jeszcze lepsza w tej materii jest postawa Solo, który po ciągłym bluzganiu na brak logiki w tym przedsięwzięciu nagle zmienia zdanie, gdy ma być... sternikiem. Litości. Oprócz tego mamy całą masę głupot związanych z prawami fizyki, obsadzeniem stanowisk na gwiezdnym niszczycielu i tym podobnych rzeczach.
Z początku myślałem, że całość uratuje unikalna jednostka szturmowców, przeznaczona do zadań specjalnych. To ich spotykamy na starcie i od razu czuje się do nich sympatię. Mamy tutaj standardową grupę "herosów" rodem z gier RPG - zwiadowca, snajper, zabójca, osiłek i tak dalej. Wypadają oni jednak interesująco szydząc z Rebelii i jej ludzi. Jednak gdy trafiają na pokład tytułowego okrętu, czar pryska niczym bańka mydlana. Z drugiej strony nie ma co się dziwić, bo scenarzysta za wszelką cenę chciał przepchnąć swoje, zatem zdroworozsądkowa drużyna super zabójców musiała zidiocieć aby ten cel został osiągnięty. W innym wypadku komiks można by skrócić o jakieś 70% treści.
Na pocieszenie zostaje krótka historia "Z dzienników Bena Kenobiego", dziejąca się na Tatooine, w czasach gdy Luke był jeszcze dzieckiem. Całość nie jest długa, ale wypada naprawdę świetnie i w jakimś stopniu rekompensuje to z czym mamy do czynienia w głównej historii. Osobiście strasznie się zawiodłem na tym numerze od strony fabularnej. Finał też pozostawia wiele do życzenia, a całość ratuje tylko wstęp oraz przyjemny dla oka rysunek, choć nie jakiś mocno zapadający w pamięć. Przy serii z Darthem Vaderem w roli głównej ten album wypada nawet gorzej od przeciętnego Poe Damerona. Najgorsze jest to, że z pewnością to jeszcze nie koniec tej historii, a wątpię czy kontynuacja zaprezentuje lepszy poziom.
Już sam plan kradzieży gwiezdnego niszczyciela jest poroniony, a wdrożenie go w życie jeszcze gorsze. Serio. Jakby całość działa się w dowolnej grze pokroju "Freespace" to Rebelianci zostaliby wybici nim zdążyliby pierdnąć. Jaki przyświecał im cel? Otóż jedna z planet, która sympatyzuje z Rebelią i znacząco jej w przeszłości pomogła, jest obecnie otoczona blokadą Imperium. W efekcie tego ludność planety głoduje (co już jest podejrzane, ale dobra), nic nie może przybyć z zewnątrz ani opuścić tego miejsca, a Imperium założyło bazy księżycowe na naturalnych satelitach planety i stale patroluje okolicę. Jak zatem Rebelianci, a konkretniej księżniczka Leia i Luck Skywalker, postanawiają im pomóc? Kradnąc gwiezdny niszczyciel, obsadzając go szkieletową załogą, przebić się taranem przez blokadę po to aby... zrzucić zaopatrzenie na oblężoną planetę. Gdy to przeczytałem, po prostu padłem. Jednak nie to jest najgorsze, a sposób wykonania całego planu.
Naprawdę nie wiem od czego zacząć listę totalnych absurdów jakie mają miejsce na tym polu. Jest tego tyle, że aż ciężko wybrać co boli najbardziej. Może niech to będzie szczeniacka relacja pomiędzy Hanem Solo a Leią. Zdaję sobie sprawę co scenarzysta chciał pokazać, ale mu to kompletnie nie wyszło. Utarczki słowne pomiędzy tą dwójką zamiast przypominać parę zakochanych w sobie osób bojących się do tego przyznać, sprowadzają się do językowych idiotyzmów na poziomie mało rozgarniętej grupki dzieci z podstawówki. Już sam spór o to kto ma dowodzić niszczycielem jest nakreślony tak... debilnie, że woła o pomstę do nieba. Do tego plan księżniczki majacy na celu pozyskanie okrętu Imperium to chyba jeden z najgłupszych pomysłów z świata Star Wars o jakim czytałem. Jeszcze lepsza w tej materii jest postawa Solo, który po ciągłym bluzganiu na brak logiki w tym przedsięwzięciu nagle zmienia zdanie, gdy ma być... sternikiem. Litości. Oprócz tego mamy całą masę głupot związanych z prawami fizyki, obsadzeniem stanowisk na gwiezdnym niszczycielu i tym podobnych rzeczach.
Z początku myślałem, że całość uratuje unikalna jednostka szturmowców, przeznaczona do zadań specjalnych. To ich spotykamy na starcie i od razu czuje się do nich sympatię. Mamy tutaj standardową grupę "herosów" rodem z gier RPG - zwiadowca, snajper, zabójca, osiłek i tak dalej. Wypadają oni jednak interesująco szydząc z Rebelii i jej ludzi. Jednak gdy trafiają na pokład tytułowego okrętu, czar pryska niczym bańka mydlana. Z drugiej strony nie ma co się dziwić, bo scenarzysta za wszelką cenę chciał przepchnąć swoje, zatem zdroworozsądkowa drużyna super zabójców musiała zidiocieć aby ten cel został osiągnięty. W innym wypadku komiks można by skrócić o jakieś 70% treści.
Na pocieszenie zostaje krótka historia "Z dzienników Bena Kenobiego", dziejąca się na Tatooine, w czasach gdy Luke był jeszcze dzieckiem. Całość nie jest długa, ale wypada naprawdę świetnie i w jakimś stopniu rekompensuje to z czym mamy do czynienia w głównej historii. Osobiście strasznie się zawiodłem na tym numerze od strony fabularnej. Finał też pozostawia wiele do życzenia, a całość ratuje tylko wstęp oraz przyjemny dla oka rysunek, choć nie jakiś mocno zapadający w pamięć. Przy serii z Darthem Vaderem w roli głównej ten album wypada nawet gorzej od przeciętnego Poe Damerona. Najgorsze jest to, że z pewnością to jeszcze nie koniec tej historii, a wątpię czy kontynuacja zaprezentuje lepszy poziom.