Wzajemne podbieranie sobie pomysłów to nic nowego w dobie dzisiejszej kinematografii. Zresztą w dużej mierze na remake'ch, nieraz swoich własnych dzieł, Hollywood zyskało potężny rozgłos. Gdy usłyszałem o "Loft" byłem mocno niezdecydowany. Z jednej strony chciałem najpierw sięgnąć po pierwowzór, ale z drugiej jakoś mnie on do końca nie przekonywał, szczególnie że wersja amerykańska nie była pierwszą próbą odtworzenia tego filmu. W 2010 zrobili to Holendrzy, zaś oryginał należy przypisać Belgom. Ostatecznie się przełamałem, ale postanowiłem tym razem nagiąć swoją zasadę i zacząć oglądać niejako od końca. Dlatego na pierwszy ogień poszła produkcja w reżyserii Erika Van Looy, który również odpowiada za reżyserię wersji tego filmu z 2008. Zatem można by rzec, że "kopiuje" sam siebie.
Recenzując ten film, nadal nie mam obejrzanych wersji europejskich, co jest zabiegiem celowym. Chciałem podzielić się swoją opinią z punktu widzenia przeciętnego, polskiego widza, który wiedze czerpie głównie z tego co promuje się w kinie i nie śledzi jakoś szczególnie uważnie kina z Starego Kontynentu. Fabuła rysuje się dość interesując. Grupa pięciu kolegów o różnym stanie zamożności, posiada dostęp do prywatnego loftu w apartamentowcu którego projektem zajął się jeden z nich - Vincent (Karl Urban). Przyprowadzają oni tam swoje kochanki i dziewczyny do wynajęcia aby się trochę zabawić, bez wiedzy swoich żon. Bez dziwnych wydatków na hotele czy restauracje, dzięki czemu mają spokój. Sielanka trwa w najlepsze, aż pewnego dnia zastają w pokoju martwą dziewczynę przykutą do łóżka kajdankami. Na jego ramie widnieje łaciński napis wymalowany krwią ofiary "Złączy nas los".
Z początku mamy ciekawą kombinację przesłuchania na posterunku policji, zeznań piątki przyjaciół opowiadających o tym co działo się w lofcie gdy odnaleźli ciało i ich wspomnień od momentu gdy Vincent wyszedł z propozycją posiadania takiego apartamentu. Widz bez problemu nadąża za akcją i w praktyce poznaje tyle samo faktów co detektywi prowadzący śledztwo. Dochodzi zresztą do podobny co oni wniosków i te same punkty nie do końca mu się zgadzają w całej tej układance. Jest to bardzo mocny element filmu, a cała uknuta tutaj intryga ma sens, zaś finał jest zrobiony naprawdę porządnie i ciekawie. Równie dobrze napisano poszczególne postacie, ich przeszłość oraz motywację jaka nimi kierowała aby być w posiadaniu klucza do "magicznego" apartamentu.
Jednak w całej tej sielance nie działa niestety jeden element - aktorzy. Odgrywają swoje role mało wiarygodnie, czasami wręcz na odwal i płytko. Widać wyraźnie, że się nie postarali, a porównując ich prace z innymi kreacjami to wypadają tutaj naprawdę słabo. Najlepiej widać to u Matthiasa Schoenaerts'a, który wcielił się w rolę Philipa, rozrabiaki nie stroniącego od przemocy, narkotyków i kobiet. Powiedzmy sobie wprost - jego "bandyckie" nastawienie było tak sztuczne, że czasem doprowadzało do śmieszności kreowanej przez aktora postaci.
Najlepiej z całej ekipy spisał się James Marsden, grający przyrodniego brata Philipa, Chrisa. Jest o wiele ciekawiej wykreowany, znacznie wiarygodniej przedstawiony i zachowuje się racjonalnie, a przynajmniej stwarza takie pozory. Ciężko bowiem nazwać racjonalnym fakt zdradzania żony z kochanką, która jednocześnie sypia z burmistrzem. Mimo wszystko Marsden zagrał tak jak powinien, choć nadal to nie był pełen zakres jego możliwości. Wystarczy spojrzeć na jego role w "27 sukienek" albo "The Box" aby zobaczyć co tak naprawdę potrafi.
Niestety mnie osobiście mocno zabolała rola Isabel Lucas, która wcieliła się w postać zamordowanej dziewczyny. Ogólnie nie darzę tej aktorki jakąś szczególną sympatią, choć zdaję sobie sprawę jak spore grono męskiej publiczności patrzy na jej (dla mnie kościsty) tyłek. Jak dotąd widziałem ja w kilku filmach, przy czym najlepiej, a w zasadzie tylko, dobrze ją wspominam z roli Ateny w "Immortals". Tutaj natomiast... cóż w zasadzie mogłaby grać tylko sceny gdzie leży jako trup na łóżku. To wyszło jej wyśmienicie. W innych scenach wypadła dość blado i budziła mi skojarzenia z tanią, lekko naćpaną nastolatką, która cieszy się bo wyhaczyła do łóżka bogatego faceta. Żadna z jej "emocjonalnych" scen nie wypadła wiarygodnie, a dodawszy do tego dość mizerną pracę innych aktorów, sprawia to razem że film się zwyczajnie dłuży.
Na pocieszenie zostają zdjęcia oraz oprawa muzyczna. Tutaj mamy naprawdę pokaz talentu, szczególnie w pierwszym punkcie. Van Looy wie jak pracować kamerą, wychwycić to co ważne i umiejętnie pokazać to widzowi. Umiejętnie pracował też oświetleniem, dzięki czemu potrafił budować odpowiedni nastrój. Jednak bez porządnej gry aktorskiej, efekt jego pracy został mocno spłycony i nie budził takich emocji jak można by się spodziewać. Owszem, na początki oraz na końcu adrenalina nieźle skacze, ale pomiędzy mamy sporą pustkę. "Loft" z 2014 to niezłe kino, ale tylko niezłe. Ot do obejrzenia na raz, choć raczej tylko wtedy jeśli nie widziało się belgijskiej czy holenderskiej odsłony. Co prawda samego mordercę trudno wytypować, jednak ta produkcja pokazuje jak wiele zależy od zaangażowania aktorów. Czasem nawet dobrze napisany scenariusz nie wystarczy aby wykrzesać pełen potencjał z filmu, gdy obsada śpi.
Recenzując ten film, nadal nie mam obejrzanych wersji europejskich, co jest zabiegiem celowym. Chciałem podzielić się swoją opinią z punktu widzenia przeciętnego, polskiego widza, który wiedze czerpie głównie z tego co promuje się w kinie i nie śledzi jakoś szczególnie uważnie kina z Starego Kontynentu. Fabuła rysuje się dość interesując. Grupa pięciu kolegów o różnym stanie zamożności, posiada dostęp do prywatnego loftu w apartamentowcu którego projektem zajął się jeden z nich - Vincent (Karl Urban). Przyprowadzają oni tam swoje kochanki i dziewczyny do wynajęcia aby się trochę zabawić, bez wiedzy swoich żon. Bez dziwnych wydatków na hotele czy restauracje, dzięki czemu mają spokój. Sielanka trwa w najlepsze, aż pewnego dnia zastają w pokoju martwą dziewczynę przykutą do łóżka kajdankami. Na jego ramie widnieje łaciński napis wymalowany krwią ofiary "Złączy nas los".
Z początku mamy ciekawą kombinację przesłuchania na posterunku policji, zeznań piątki przyjaciół opowiadających o tym co działo się w lofcie gdy odnaleźli ciało i ich wspomnień od momentu gdy Vincent wyszedł z propozycją posiadania takiego apartamentu. Widz bez problemu nadąża za akcją i w praktyce poznaje tyle samo faktów co detektywi prowadzący śledztwo. Dochodzi zresztą do podobny co oni wniosków i te same punkty nie do końca mu się zgadzają w całej tej układance. Jest to bardzo mocny element filmu, a cała uknuta tutaj intryga ma sens, zaś finał jest zrobiony naprawdę porządnie i ciekawie. Równie dobrze napisano poszczególne postacie, ich przeszłość oraz motywację jaka nimi kierowała aby być w posiadaniu klucza do "magicznego" apartamentu.
Jednak w całej tej sielance nie działa niestety jeden element - aktorzy. Odgrywają swoje role mało wiarygodnie, czasami wręcz na odwal i płytko. Widać wyraźnie, że się nie postarali, a porównując ich prace z innymi kreacjami to wypadają tutaj naprawdę słabo. Najlepiej widać to u Matthiasa Schoenaerts'a, który wcielił się w rolę Philipa, rozrabiaki nie stroniącego od przemocy, narkotyków i kobiet. Powiedzmy sobie wprost - jego "bandyckie" nastawienie było tak sztuczne, że czasem doprowadzało do śmieszności kreowanej przez aktora postaci.
Najlepiej z całej ekipy spisał się James Marsden, grający przyrodniego brata Philipa, Chrisa. Jest o wiele ciekawiej wykreowany, znacznie wiarygodniej przedstawiony i zachowuje się racjonalnie, a przynajmniej stwarza takie pozory. Ciężko bowiem nazwać racjonalnym fakt zdradzania żony z kochanką, która jednocześnie sypia z burmistrzem. Mimo wszystko Marsden zagrał tak jak powinien, choć nadal to nie był pełen zakres jego możliwości. Wystarczy spojrzeć na jego role w "27 sukienek" albo "The Box" aby zobaczyć co tak naprawdę potrafi.
Niestety mnie osobiście mocno zabolała rola Isabel Lucas, która wcieliła się w postać zamordowanej dziewczyny. Ogólnie nie darzę tej aktorki jakąś szczególną sympatią, choć zdaję sobie sprawę jak spore grono męskiej publiczności patrzy na jej (dla mnie kościsty) tyłek. Jak dotąd widziałem ja w kilku filmach, przy czym najlepiej, a w zasadzie tylko, dobrze ją wspominam z roli Ateny w "Immortals". Tutaj natomiast... cóż w zasadzie mogłaby grać tylko sceny gdzie leży jako trup na łóżku. To wyszło jej wyśmienicie. W innych scenach wypadła dość blado i budziła mi skojarzenia z tanią, lekko naćpaną nastolatką, która cieszy się bo wyhaczyła do łóżka bogatego faceta. Żadna z jej "emocjonalnych" scen nie wypadła wiarygodnie, a dodawszy do tego dość mizerną pracę innych aktorów, sprawia to razem że film się zwyczajnie dłuży.
Na pocieszenie zostają zdjęcia oraz oprawa muzyczna. Tutaj mamy naprawdę pokaz talentu, szczególnie w pierwszym punkcie. Van Looy wie jak pracować kamerą, wychwycić to co ważne i umiejętnie pokazać to widzowi. Umiejętnie pracował też oświetleniem, dzięki czemu potrafił budować odpowiedni nastrój. Jednak bez porządnej gry aktorskiej, efekt jego pracy został mocno spłycony i nie budził takich emocji jak można by się spodziewać. Owszem, na początki oraz na końcu adrenalina nieźle skacze, ale pomiędzy mamy sporą pustkę. "Loft" z 2014 to niezłe kino, ale tylko niezłe. Ot do obejrzenia na raz, choć raczej tylko wtedy jeśli nie widziało się belgijskiej czy holenderskiej odsłony. Co prawda samego mordercę trudno wytypować, jednak ta produkcja pokazuje jak wiele zależy od zaangażowania aktorów. Czasem nawet dobrze napisany scenariusz nie wystarczy aby wykrzesać pełen potencjał z filmu, gdy obsada śpi.