Noc, wielkie miasto, metro i potężny milczący mężczyzna jadący z nami w
jednym przedziale. Niby nic, rysunek jakich wiele, tylko czemu pociąg
nie zatrzymał się na końcowej stacji i po co temu wielkoludowi tłuczek
do mięsa w ręce? Tak można by pokrótce streścić początek filmu, widziany
przez obiektyw nowojorskiego fotografa. Horror w reżyserii Ryuhei Kitamura jest ekranizacją opowiadania Cliv'a Barkera,
który w USA, jest znanym pisarzem owego gatunku. Tytuł mimo iż dla
wielu osób dość specyficzny, w pełni oddaje puentę obrazu. W
sumie widz od razu wie na co idzie, tak więc krew, flaki oraz latające
wszędzie kawałki pokrojonego ciała, nie są czymś dziwnym.
O dziwo produkcja ma naprawdę ciekawy scenariusz. Przyznaję się bez
bicia, że samej książki nie czytałem, mimo to dialogi jak i fabuła filmu
naprawdę mi się podobały... do pewnego momentu, gdzie nagle wszystko trafił szlag. Scenariusz nie zapowiadał się wybitnie, a jednak pierwsza godzina potrafi przyciągnąć widza. Fotograf dostający powoli obsesji na punkcie mordercy, urywające się tropy i milczący rzeźnik oraz tajemniczy maszynista metra, za których sprawką pasażerowie znikają. Brak trupów, brak świadków, brak jakichkolwiek tropów. To działa na wyobraźnię widza i dobrze. Tak właśnie ma być. Niestety druga godzina zaczyna kuleć zaś jej ostatnie 30 minut, prowadzące nas do rozwiązania zagadki i finału są... idiotyczne. Można tutaj było popisać się naprawdę nie lada pomysłami, a zrobiono mieszankę głupoty z absurdem, przez co cały film bardzo dużo traci.
Od strony technicznej mamy sporo tarć. Z jednej strony zdjęcia są naprawdę bardzo dobre, choć nie wszystkie. Szczególnie wrażenie robi samo
ukazanie ciasnoty wewnątrz wagonów metra, jak i słabo oświetlonych
peronów. Takie mroczne serce miasta. Z drugiej zaś mamy sporo tandetnych efektów specjalnych, mało realistycznej posoki oraz nieraz kiepskie ujęcia zbliżeń. Jeśli idzie o grę aktorską to
przede wszystkim spodobała mi się kreacja Vinniego Jonesa,
który wcielił się w owego rzeźnika z metra. Potężny, milczący, nie
rzucający się w oczy, o morderczym wyrazie twarzy, bez cienia skrupułów
mordował swe ofiary. Bradley Cooper,
który zagrał fotografa, podążającego za owym oprawcą, aby poznać
jego sekret, również zagrał świetnie i należą się mu spore brawa. Widać
wyraźnie jak odkrywanie kolejnych zagadek z mrocznego życia rzeźnika w
metrze, powoli niszczy psychikę artysty chcącego uwiecznić naturę miasta. Natomiast towarzysząca u jego
boku Leslie Bibb, zagrała tak
jakby chciała a nie mogła. W sumie miałem wrażenie, że gdyby jej tam nie
było to film więcej by zyskał niż stracił. Końcowa scena z jej udziałem to natomiast jakaś kpina, przy czym winę ponosi głównie scenariusz, nie zaś sama aktorka. Kto to wymyślił? Nie wiem, ale z pewnością brakowało tej osobie weny twórczej.
Cały obraz jest niestety dość przewidywalny, co w sumie może nie jest zbyt
wielką wadą w tego typu produkcjach, ale też nie podnosi ich wartości.
Dodatkowo zakończenie jest tak miałkie, że aż boli i to mocno.Z pewnością można byłoby to napisać lepiej, zagrać lepiej i w ogóle ukazać w tym jakikolwiek sens. A tak wyszło co wyszło. Trzeba przyznać, że finał w pełni oddaje tytuł filmu, zatem też wielkich oczekiwań widz nie powinien posiadać sięgając po tą produkcję. Ot przeciętny horror, który mógłby stać się świetnym, gdyby nie położono wielu rzeczy. Zatem jeśli kogoś nie przerażają średniaki, to może śmiało zabrać się seans z piwkiem w ręku i stekiem z frytkami na talerzu.