4 grudnia 2016

Lucky Luke #33: Żółtodziób

Dziki Zachód nie był przyjemnym miejscem dla nowych przybyszów z Europy, szczególnie jeśli wywodzili się z wyższych sfer czy miast. Tutaj zderzały się dwa zupełnie odrębne światy. Idealistyczna wizja łatwego zarobku, kraju pełnego możliwości i rozpoczęcia nowej drogi życia, z brutalną rzeczywistością pełną bezprawia, gdzie silniejszy miał rację. Wielu tych którzy przyjechali "ucywilizować" Dziki Zachód uciekało w popłochu lub pozostało w nim na zawsze, tyle że kilka metrów pod ziemią. Żółtodziób opowiada jedną z takich historii, oczywiście w nieco bardziej prześmiewczy i ironiczny sposób. Komiks nie opisuje tym razem żadnej konkretnej historycznej postaci, tylko zdarzenie jakie miało nierzadko miejsce w tamtych czasach. Otóż wielu szlachciców, którzy popadli w niełaskę w swych rodzinnych krajach w Europie lub zwyczajnie ruszyło na poszukiwanie przygód, dzięki sprytowi, a też nie rzadko szczęściu, dorobili się ziemi na Zachodnich Preriach rozrastających się Stanów Zjednoczonych. Jedni Byli poszukiwaczami złota inni hodowcami, część umarła w nędzy ale niektórzy pozostawili po sobie majątek, który przekazali swym krewnym z Europy. W tym albumie możemy obejrzeć historię jednego z takich żółtodziobów, co to odziedziczywszy ziemię, zderzyli się z nieznanym im dotąd światem Dzikiego Zachodu.

Fabuła zaczyna się od wprowadzenia czytelnika w realia, które opisałem powyżej. W takich okolicznościach spotykamy Lucky Luke'a, który przybył na pogrzeb swego przyjaciela Buddego. W rzeczywistości właściciel niewielkiego rancza wywodził się z angielskiego rodu szlacheckiego i zapisał majątek swemu dalszemu krewniakowi, ostatniemu żyjącemu potomkowi jego linii. Oczywiście nie w smak jest to lokalnemu zakapiorowi Jackowi Reademu. Dybie on bowiem na ranczo staruszka (świeć Panie nad jego duszą), z którym darł od dłuższego czasu koty o grunt. Dowiedziawszy się o spadkobiercy postanawia go wykurzyć, jednak to zadanie nie będzie wcale takie łatwe, gdyż Żółtodziób jest jedyny w swoim rodzaju.


Lucky Luke pomaga naszemu młokosowi, spełniając tym samym prośbę z testamentu swego przyjaciela. W tym zadaniu pomaga mu pewien Indianin, którego Buddy ongiś ocalił przez co zawiązało się między nimi braterstwo krwi, oraz rasowy angielski kamerdyner, przybyły wraz z dziedzicem. Tu zaczyna się największa plejada gagów, gdyż Waldo - tak ma na imię żółtodziób - to parodia stereotypowego anglika. Spokojny, opanowany, gładko się wysławiający, wspaniały jeździec oraz strzelec. Jego kamerdyner to również prześmiewczy przykład jego klasy społecznej, co w połączeniu z kojotami Dzikiego Zachodu daje nam bardzo malownicza mieszankę.

Po drugiej stronie barykady mamy zabijakę Jacka Readego i jego zakapiorów. Nieokrzesani, często niepiśmienni ludzie, posługujący się z jako taką wprawą bronią palną, lubiący burdy, alkohol i marzenia o bogactwie. Nie oszukujmy się - tak właśnie wyglądał Dziki Zachód białego człowieka, zanim "cywilizacja" wielkich miast nie wyparła z niego rdzennych mieszkańców, ich kultury oraz awanturników i poszukiwaczy złota. Właśnie ten aspekt w pięknym stylu pokazuje komiks. To jak małe miasteczko zmienia się po przybyciu lorda z Europy, ale także jak sam bohater tej opowieści zaczyna przekształcać się w lokalnego awanturnika. Zderzenie dwóch światów gdzie jeden powoli zjada drugi.


W tej opowieści wygrał Dziki Zachód, ale wszyscy wiemy, że tamte czasy minęły bezpowrotnie. Niemniej legendy o desperados prześladujących żółtodziobów i każących im tańczyć w rytm wystrzeliwanych pod stopy kul są prawdziwe. Czasy się zmieniły, jednak ludzka mentalność pozostała ta sama, zatem śmiem wierzyć, że nadal przybysz z Europy miałby tam mocno pod górę. Choć może nikt by już do niego nie strzelał ani nie oblepiał smołą i obsypywał pierzem. 33 tom opowieści o samotnym kowboju i jego blondgrzywym rumaku jest pełen komizmu, ale też nawiązań do legend o obyczajach awanturników z dalekich prerii. Warto zatem po niego sięgnąć, nie tylko po to aby się pośmiać z żółtodziobów.

Ocena - 9/10