6 marca 2019

Ania, nie Anna (sezon 1)

W podstawówce i liceum byłem jedyną osobą w mojej klasie, która przeczytała prawie wszystkie lektury szkolne. Poległem na dwóch - "Opowieści o pilocie Pirxie" oraz "Ani z Zielonego Wzgórza". W tym drugim wypadku dotarłem do rozdziału o kroplach walerianowych i powiedziałem: "Dość". Wtedy po raz pierwszy, tak brzmi to absurdalnie, sięgnąłem po opracowane streszczenie, które koledzy i koleżanki ze szkoły kupowali nagminnie w księgarniach. Pamiętam, że obejrzałem też ekranizację z 1985 roku, z genialną rolą Megan Follows w roli tytułowej Ani. Aktorka stała się dla mnie ucieleśnieniem literackiej Anny Shirley. Nie zmieniło to jednak mojego podejścia do książki. Gdy zobaczyłem na Netflix serial "Ania, nie Anna", to nie miałem za wielu oczekiwań. Wiecie, od lat nie oglądam większości trailerów, bo po prostu zdradzają za dużo. Dlatego nie miałem pojęcia po co tak naprawdę sięgam i... bardzo się z tego cieszę. Poziom zaskoczenia, jaki mnie czekał, okazał się ogromny, a do tego wyjątkowo pozytywny. Na tyle, że oba sezony serialu wręcz pochłonąłem. Dziś przedstawię wrażenia z pierwszego sezonu, a mam o czym pisać :)

Historii zawartej w książce "Ania z Zielonego Wzgórza", raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Jeśli ktoś nie zna - zachęcam do nadrobienia zaległości. Powód, który sprawił że poległem podczas jej lektury to opisy małej Ani. Buja w obłokach zbyt mocno, zaś opisy jej fantazji, mnie po prostu nużyły. Inaczej to wygląda w serialu, bowiem zadbano tutaj o pewien istotny element. Mianowicie bardzo mocne rozbudowanie poszczególnych postaci oraz wprowadzenie szeregu nowych, z równie ciekawą historią. Każda z nich, w tym tytułowa Ania, skrywają na dnie duszy bardzo mroczne sekrety. Utrata bliskich osób, przemoc, wyzysk, złamane serce. Poważne sprawy, zwykłych ludzi, mające miejsce od zarania dziejów po dziś dzień. Jednak tutaj są przedstawione widzowi w formie strzępów wspomnień głównych bohaterek i bohaterów.


Amybeth McNulty, wcielającą się w tytułową bohaterkę, jest zdecydowanie postacią tragiczną. Przeszłość Anny Shirley to pasmo wielu lat katorżniczej pracy w "rodzinach zastępczych", prześladowania w domu dziecka oraz głęboka depresja. Ania nadal marzy i śni, co w zasadzie jest jej jedynym kołem ratunkowym, utrzymującym ją przy zdrowych zmysłach. Widziała i słyszała zdecydowanie za dużo, jak na swój młody wiek, przez co pewne tematy świata dorosłych, nie są jej obce. Przypomnijmy, że akcja serialu rozgrywa się w Kanadzie w drugiej połowie XIX wieku, zatem społeczeństwo rządziło się zupełnie odmiennymi obyczajami niż dziś. Dlatego np. świadomość małej dziewczynki o tym czym jest seks, była szokiem który dziś, w dobie cyfryzacji, trudno sobie wyobrazić.

Pierwszy sezon porusza głównie trzy kwestie. Utraconej miłości (w różnych obliczach), wyzysku dzieci oraz trudnej drogi w budowaniu zaufania. W to są wplątane inne wątki, jednak to te trzy zagadnienia dominują. Oczywiście sprawa zaufania i miłości najbardziej się przeplata, bowiem to dość zbliżone do siebie tematy, w praktyce koegzystujące ze sobą na każdym polu. Zatem mamy tutaj rozbudowaną relacje pomiędzy Marylą i Mateuszem, którzy adoptowali Anię, w pewnym stopniu wbrew swej woli, bowiem potrzebowali chłopca do pomocy na swej ziemi. Jest też mocno rozbudowany wątek utraconej miłości, obojga starego rodzeństwa Cuthbertów, jednak w tym sezonie nie dowiemy się dlaczego do tego doszło. Widz otrzymuje jedynie skrawki informacji. Mateusz był zakochany w wzajemnością w mieszczce prowadzącej sklep z galanterią i sukniami. Maryla zaś pokochała synów sąsiada. Niestety pewne tragiczne wydarzenie, śmierć bliskiej wszystkim osoby w jakiś sposób zniszczyła te relacje. Drogi kochanków się rozeszły, zaś rodzeństwo zostało samo na farmie. Ten fragment przewija się przez cały sezon i genialnie wręcz łączy się z sytuacją Ani.


Dziewczynka czasami za bardzo buja w obłokach, ale są sytuacje gdy strach ściska ją tak mocno, że paraliżuje całe ciało. Ania boi się o tym mówić, nie umie nikomu zaufać na tyle aby wyznać wstydliwą prawdę o swych koszmarach z przeszłości. Tutaj również widz otrzymuje zaledwie fragmenty wspomnień, ale za każdym razem gdy ma to miejsce, serce wręcz ściska się z bólu. Chciałbym powiedzieć, ze dziś takich sytuacji już nie ma, ale byłoby to ordynarne kłamstwo. Przemoc, wyzysk i przemoc płynąca z niewiedzy oraz zawiści były, są i będą zawsze na tym świecie, nie ważne jak bardzo będziemy chcieli wierzyć w liberalne utopie. Zaś ten serial genialnie to podsumowuje.

Co do części czysto technicznej serialu, to mamy tutaj naprawdę bardzo, ale to bardzo wysoki poziom. Szczególnie urzekły mnie malownicze zdjęcia plenów oraz ogromna dbałość o szczegóły. Widać to zarówno w kostiumach, jak i projektach scenografii, czy nawet, co jest szalenie ważne, relacjach społecznych i trendach obyczajowych panujących w tamtym okresie. Kostiumy to wypisz wymaluj przeniesienie strojów z drugiej połowy XIX wieku, z zaznaczeniem jak moda się zmieniała na przestrzeni dekad oraz różnic pomiędzy miastem i wsią. Też jest element związany z arystokracją, jednak tak naprawdę rozwija się on mocno w drugim sezonie.


Dźwiękowo oraz muzycznie to również bardzo wysoka półka, przynajmniej w moim odczuciu. Montaż też jest, na moje oko, wzorowy, zaś gra aktorska, szczególnie u młodych aktorek i aktorów, dla których nieraz to debiut w roli pierwszo- czy drugoplanowej. Na ich tle znacząco, oprócz Amybeth McNulty grającej Anię, wybijają się Dalila Bela w roli Diany, Aymeric Jett Montaz jako Jerry (zupełnie nowa postać, nie występująca w książce) i Lucas Jade Zumann grający Gilberta. Cała gromadka spisała się genialnie w swoich rolach, wiernie przedstawiając swe postacie. Aż czułem z nimi pewną emocjonalną więź podczas oglądania serialu. Zresztą nie tylko z tą czwórką, bowiem inni młodzi aktorzy i aktorki tez wycisnęli z siebie siódme poty. Bardzo ważną rolą dalszoplanową jest ciotka Diany, arystokratka mieszkająca w mieście, ale o niej więcej dowiemy się w drugim sezonie.

Pierwszy sezon "Ania, nie Anna" to naprawdę mistrzowskie kino. W mojej opinii dużo lepsze oraz bardziej rozbudowane niż literacki oryginał. Jeśli ktoś jest fanem książki, to nie trzeba go zachęcać do obejrzenia tego serialu. Uprzedzam jednak, że nie jest to ekranizacja powieści Lucy Maud Montgomery, ale jedynie jej luźna adaptacja. Dla mnie "Ania, nie Anna" dała mi to czego w książce zabrakło. O wiele mocniejsze rozbudowanie poszczególnych bohaterek i bohaterów, poruszenie ogromu poważnych tematów, pokroju depresji czy złamanego serca, albo uczenia się jak kogoś pokochać i mu zaufać. To bardzo wartościowy serial. Trudny, ale czyż takie nie jest życie.