Pierre Culliford, belgijski rysownik i scenarzysta, znany szerzej jako Peyo, w 1963 roku dał początek jednej z najsłynniejszych serii komiksowych dla dzieci. Smerfom. Same skrzaty pojawiły się blisko pięć lat wcześniej, debiutując na łamach innej jego serii "Johan i Pirlouit". Jednak Peyo zmienił nieco koncepcję ich narodzin i tak małe, niebieskie skrzaty, na które poluje zły czarownik Gargamel, pozostały z nami do dziś. Kiedyś przybliżę wam, moi drodzy czytelnicy, pełną historię świata Smerfów. Dziś jednak pragnę skupić się na "Smerfolimpiadzie", 11 albumie serii, który wyszedł jeszcze spod ręki mistrza. Komiksie zapowiedzianym przez wydawnictwo Egmont blisko 20 lat temu. Ważnym dla całej serii, ale też jako samodzielny album, bowiem niesie z sobą bardzo istotną naukę.
W albumie znajdziemy trzy historyjki, ale to tytułowa, zajmuje jego zdecydowaną większość. Inicjatorem Smerfolimpiady jest Osiłek, którego nuży rywalizacja sportowa samego ze sobą. Oczywiście jego ambicja sportowa szybko zderza się z rzeczywistością, bowiem inne Smerfy podchodzą do zawodów bardzo na luzie. Jedynie Słabeuszek pragnie na poważnie wziąć w nich udział, choć w eliminacjach wypada beznadziejnie... słabo. W tym momencie zaczyna się najważniejsza część opowieści, którą czytelnicy powinni odkryć sami.
To co urzekło mnie w tym albumie, to jak Peyo trafnie ujął pewne stereotypy i zachowania społeczne. Wyłożył to w bardzo ciekawy sposób swoim czytelnikom, pokazując, że ciężka praca naprawdę popłaca. Oczywiście w całym tym tyglu sportowych przygotowań i rywalizacji nie zabrakło Ważniaka. Ten jest, jakżeby inaczej, sędzią. Do tego chętnie rozdającym żółte kartki, za każdym razem gdy to (teoretycznie) możliwe. Wiążę się to zatem z pewnymi konsekwencjami, jak cios młotem w głowę, albo rzut Ważniakiem w dal. Śmiechu przy tym co nie miara, choć ostatni kadr z tą postacią jest genialny. Zaskoczył mnie totalnie i rozbawił niemal do łez.
Co zaś się tyczy ostatnich dwóch historyjek, gdzie w jednej z nich Ważniak też odgrywa znaczącą rolę, to są fajne, ale przy głównej, łatwo o nich zapomnieć. W pierwszej mamy rywalizację trzech Smerfów (Ważniaka, Łasucha i Zgrywusa) o względy Papy Smerfa. Chca mu zrobić prezent na Wielkanoc, co kończy się w dość interesujący sposób. Druga prawie wypadła mi z pamięci. Był Gargamel i kolejny z jego chytrych planów. Owszem śmiesznie, ale jakoś tak, hmm..... wtórnie. Niemniej w całym albumie czuć ducha przygody, Który stworzył Peyo. Po jego śmierci, następne albumy już niekoniecznie potrafiły to osiągnąć, choć i na takie natrafiałem. Tutaj natomiast mamy stare, dobre Smerfy, które każdy kocha.
Komu komiks może się spodobać?
Chyba każdemu, kto nie jest ponurakiem.
Czy kupił bym komiks, gdybym nie dostał go do recenzji?
Tak. To są Smerfy, a ja mimo 35 lat na karku, nadal uwielbiam do nich wracać.
Czy komiks zostaje w mojej kolekcji?
Nie, bowiem już nie zbieram tej serii. Wolę ją zakorzeniać u mego siostrzeńca.
W albumie znajdziemy trzy historyjki, ale to tytułowa, zajmuje jego zdecydowaną większość. Inicjatorem Smerfolimpiady jest Osiłek, którego nuży rywalizacja sportowa samego ze sobą. Oczywiście jego ambicja sportowa szybko zderza się z rzeczywistością, bowiem inne Smerfy podchodzą do zawodów bardzo na luzie. Jedynie Słabeuszek pragnie na poważnie wziąć w nich udział, choć w eliminacjach wypada beznadziejnie... słabo. W tym momencie zaczyna się najważniejsza część opowieści, którą czytelnicy powinni odkryć sami.
To co urzekło mnie w tym albumie, to jak Peyo trafnie ujął pewne stereotypy i zachowania społeczne. Wyłożył to w bardzo ciekawy sposób swoim czytelnikom, pokazując, że ciężka praca naprawdę popłaca. Oczywiście w całym tym tyglu sportowych przygotowań i rywalizacji nie zabrakło Ważniaka. Ten jest, jakżeby inaczej, sędzią. Do tego chętnie rozdającym żółte kartki, za każdym razem gdy to (teoretycznie) możliwe. Wiążę się to zatem z pewnymi konsekwencjami, jak cios młotem w głowę, albo rzut Ważniakiem w dal. Śmiechu przy tym co nie miara, choć ostatni kadr z tą postacią jest genialny. Zaskoczył mnie totalnie i rozbawił niemal do łez.
Co zaś się tyczy ostatnich dwóch historyjek, gdzie w jednej z nich Ważniak też odgrywa znaczącą rolę, to są fajne, ale przy głównej, łatwo o nich zapomnieć. W pierwszej mamy rywalizację trzech Smerfów (Ważniaka, Łasucha i Zgrywusa) o względy Papy Smerfa. Chca mu zrobić prezent na Wielkanoc, co kończy się w dość interesujący sposób. Druga prawie wypadła mi z pamięci. Był Gargamel i kolejny z jego chytrych planów. Owszem śmiesznie, ale jakoś tak, hmm..... wtórnie. Niemniej w całym albumie czuć ducha przygody, Który stworzył Peyo. Po jego śmierci, następne albumy już niekoniecznie potrafiły to osiągnąć, choć i na takie natrafiałem. Tutaj natomiast mamy stare, dobre Smerfy, które każdy kocha.
Komu komiks może się spodobać?
Chyba każdemu, kto nie jest ponurakiem.
Czy kupił bym komiks, gdybym nie dostał go do recenzji?
Tak. To są Smerfy, a ja mimo 35 lat na karku, nadal uwielbiam do nich wracać.
Czy komiks zostaje w mojej kolekcji?
Nie, bowiem już nie zbieram tej serii. Wolę ją zakorzeniać u mego siostrzeńca.